Rozpoczął się nowy rok akademicki. Były uroczyste inauguracje, rektorzy odziani w gronostaje, profesorowie w togi. Odśpiewano „Gaudeamus”, przy okazji tu i ówdzie pokazali się politycy, którzy swoją obecnością uświetnili uroczystości. Jednak jakby na przekór temu głośnemu „Gaudeamus” („Cieszmy się”) specjalnie nie było z czego się radować.Nauka polska, mimo że tylu a tylu pracowników naukowych zrobiło habilitacje, a jeszcze więcej doktoraty, mimo że artykułami naukowymi zadrukowano tony papieru, nie zbliżyła się do światowej czołówki. Najlepsze polskie uniwersytety wciąż w światowych rankingach plączą się w czwartej setce, nie mogąc doścignąć nie tylko Harvardu, Oksfordu czy Cambridge, ale nawet wielu uniwersytetów z krajów należących do, jak to kiedyś nazywano, Trzeciego Świata.Zarobki asystentów i doktorantów są tak marne, że nie konkurują z płacami w biznesie, przemyśle czy administracji. W efekcie najlepsi absolwenci z reguły nie zostają na uczelniach. Z marnych asystentów po latach wyrosną marni profesorowie. W przyszłości będzie więc tylko gorzej.Niż demograficzny, skutkujący coraz mniejszą liczbą studentów, sprawia, że przyjmuje się na uczelnie także tych, którzy nie mają predyspozycji intelektualnych do studiowania. W efekcie poziom nauczania się obniża.Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego – jakby w ogóle nie zdawało sobie z tego wszystkiego sprawy – wykonuje albo działania pozorne, albo nawet takie, które pogłębiają kryzys.W ostatnich latach udało się jedynie poprawić sposób finansowania badań naukowych poprzez granty Narodowego Centrum Nauki czy Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, choć środki finansowe, jakimi one dysponują, są o wiele za małe.Budżet państwa o takiej zamożności jak Polska może przeznaczyć na naukę niewiele więcej, niż przeznacza. Rzecz w tym, jak te środki się wydaje. W Polsce jest zdecydowanie za dużo uczelni utrzymywanych przez państwo. Większość środków przeznaczonych na naukę idzie na płace marnej kadry naukowej, rozrośniętej administracji i obsługi kiepskich prowincjonalnych uczelni oraz na utrzymanie ich infrastruktury. W bogatych Stanach Zjednoczonych jest mniej uczelni państwowych niż w Polsce. Wydawać by się mogło, że dobrym wyjściem z sytuacji będzie wspieranie uczelni niepublicznych. W USA większość najlepszych uniwersytetów, z Harvardem na czele, to uczelnie prywatne. Tymczasem w Polsce, zamiast wspierać placówki niepubliczne, robi się wszystko, by im utrudnić życie. Z powodu niżu demograficznego i braku studentów w najbliższym czasie wiele z nich padnie. Tych najsłabszych żałować nie trzeba, ale zagrożone są również takie, które kształcą na wysokim poziomie i mają spory dorobek naukowy. Ministerstwo nie tylko nie myśli, jak im pomóc, ale wręcz podejmuje działania, które mogą je dobić, np. otwiera w tym samym mieście, w tym samym ośrodku naukowym identyczne kierunki studiów na kolejnej już uczelni publicznej.Typowym działaniem pozornym jest narzucenie uczelniom i naukowcom dodatkowych obowiązków biurokratycznych. Gdyby w starożytnej Grecji było Ministerstwo Nauki, Platon zamiast dialogów pisałby sprawozdania, zamiast nauczać w gaju Akademosa, pisałby sformalizowane sylabusy, a zamiast myśleć o podstawowych problemach filozoficznych, rozważałby, co zgodnie z wymyślonymi przez ministerialnych urzędników „krajowymi ramami kwalifikacji” jest „wiedzą”, a co „umiejętnością”, jak to zapisać w programie, jak w sprawozdaniu i jak wypełnić jakiś kolejny cholerny druk.Nie jestem też pewien, czy gdyby mimo tych obowiązków udało mu się jeszcze napisać jakieś filozoficzne dzieło, zostałoby ono uznane za monografię w rozumieniu ministerialnego rozporządzenia i ile by za nie dostał punktów.Punktacja dorobku naukowego wedle urzędowych kryteriów to podobnie jak punktowanie czasopism oddzielny problem. Ta pierwsza promuje grafomanów – aby punkty zostały zaliczone, artykuł musi mieć określoną objętość. Objętość, nie intelektualną zawartość. Pisanie podręczników akademickich punktów nie daje, tak jak nie daje ich pisanie prawniczych glos do orzeczeń sądów. Warto przypomnieć, że dotąd w dorobku cenionych profesorów prawa najważniejszą część stanowiły właśnie podręczniki i glosy.Trudno odgadnąć, według jakich kryteriów przyznano punkty różnym czasopismom. Za artykuł (o przepisowej objętości) wydrukowany w czasopiśmie pewnej szkoły detektywów i ochroniarzy ministerstwo daje sześć punktów. Tyle samo, co za artykuł (o przepisowej objętości) opublikowany w najpoważniejszym czasopiśmie prawniczym, jakim jest „Państwo i Prawo”, więcej niż za artykuł w szanowanej „Palestrze” (tam tylko pięć punktów). Gdyby Einstein żył teraz u nas, niewiele punktów by zebrał. Pisał zbyt krótkie teksty.Suma zdobytych przez pracownika naukowego punktów wyznacza według ministerstwa jego pozycję naukową. Suma punktów zdobytych
Tagi:
Jan Widacki