W rozmowie z Teresą Torańską widać, że Kaczyński cały utkany jest z małych zadr, że jest małostkowy, pamiętliwy, wytacza mniejsze i większe zemsty Była rocznica katastrofy smoleńskiej. Na jednym ze spotkań, zupełnie przez przypadek, Teresa siedziała naprzeciw Jarosława Kaczyńskiego. Mówiła, że cały czas patrzyli sobie w oczy. Nie odrywając od siebie wzroku. Pytanie, kto patrzył jak kobra, a kto jak ofiara. Pomyślała, że po spotkaniu podejdzie. Ale nie podeszła. Wyszedł w otoczeniu licznej obstawy. Kiedy pracuję nad książką, poniżony i zbuntowany tłum przed Sejmem stara się nie wypuścić poza jego teren parlamentarzystów, którzy złamali procedury, przegłosowując w Sali Kolumnowej, najpewniej bez kworum, nie dopuszczając do głosu opozycji, ustawę budżetową. Wszystko po wyłączeniu mikrofonu posłowi PO Michałowi Szczerbie, który chciał zabrać głos w sprawie pieniędzy na budowę siedziby Sinfonia Varsovia. Zdążył powiedzieć jedynie: Panie marszałku kochany, muzyka łagodzi obyczaje… Szczerba składa odwołanie. Marszałek, który wykluczając go z obrad, popełnił polityczny błąd, gotowy jest się wycofać. Ale po rozmowie z Jarosławem Kaczyńskim podtrzymuje swoje stanowisko. Posłowie opozycji blokują mównicę. Posłowie PiS przenoszą się do Sali Kolumnowej i zamieniają Sejm w maszynkę do głosowania, właściwie w biuro własnej partii. Coraz więcej mieszkańców Warszawy pojawia się przed Sejmem. Wzbiera w nich kumulowana przez ostatni rok złość na łamanie prawa i niszczenie konstytucji. Koło trzeciej w nocy policja siłą usuwa z drogi protestujących, by przejechać mógł prezes Jarosław Kaczyński. Zdjęć, jakich zrobiono mu wtedy przez szybę samochodu, nie da się zapomnieć. Nie jest przejęty sytuacją. Śmieje się. Właściwie rechocze. Do tego rechotu długa była droga od początku lat 90., kiedy Torańska wielokrotnie rozmawiała z Kaczyńskim. Zachowało się dziesięć taśm, kilkanaście godzin rozmów. Na tych taśmach często się śmieje, kokietuje Torańską, mówi o swoich sympatiach, sprawia wrażenie dobrego kumpla. Byli zaprzyjaźnieni, poznali się na strajku w Stoczni Gdańskiej w 1988 r. – Kierownictwo strajku spało w oddzielnej sali. Wałęsa na swoim styropianie blisko okna, a bracia Kaczyńscy pod stołem. Rano przychodzili do nas do stołówki i opowiadali anegdoty. Bardzo byli zabawni. Jarek bardziej. Umiał powiedzieć anegdotę, był złośliwy, błyskotliwy. Replikował, wdawał się w spory, ironizował. Zaciekawiał sobą – wspominała 20 lat później w wywiadzie dla „Kuriera Porannego”. Na początku lat 90. Teresa coraz częściej przyjeżdżała do Polski i chodziła do polityków pytać ich o formowanie się tej nowej, wolnej Polski. Kiedy czyta się ich prawie stustronicowy wywiad, a już na pewno kiedy się słucha taśm z jego nagraniem, odnosi się wrażenie wzajemnej sympatii. Torańska zwraca się do niego „Jareczku”, on do niej „dziewczyno”, czasem „dziecko”. Wyszli z tego samego źródła, i bez wątpienia Teresie bliżej było do środowiska Porozumienia Centrum, partii, jaką stworzył, niż do innych. Różnica między nimi jest zasadnicza. Kaczyński od początku był politycznym graczem, już na przełomie 1989 r. rozgrywał na brata Lecha i na siebie. Teresa widziała politykę w szerszym, historycznym i społecznym kontekście, co nie znaczy, że Kaczyński jej również tak nie widział, tyle że wszelkiego rodzaju gry, kiwanie i faulowanie przeciwników było dla niej niezrozumiałe. Uważała, że ruch solidarnościowy obalił komunę i należy się skupić na budowaniu państwa demokracji, świadomego społeczeństwa. Bardzo szybko zorientowała się, że jej solidarnościowe środowisko przechodzi na drugą stronę. Kiedy wróciła ze Stanów, mówiła do męża: „Zobaczysz, powiedzą, że jestem lewicowa”. Choć wcześniej postrzegana była jako prawicowa. Czuła, że wszystko się przewartościowało. […] Pisała, że wszystko zmienił rok 1989: Nagle, w cudownych wręcz okolicznościach, odzyskaliśmy wolność i niepodległość, i mogliśmy sami zacząć budować naszą III Rzeczpospolitą (…). Nagle się okazało, że na prezydenta wolimy nieznanego emigranta z Peru z czarną teczką z donosami niż męża stanu sprawdzonego w opozycji. Że bardziej nam odpowiada nienawistny ton ojca Rydzyka niż spokojny, wzywający do umiaru i wzajemnego zrozumienia głos księdza Tischnera. I było jak na wojnie. Frontowy język. Od bitwy do bitwy. Bo wroga trzeba pokonać, upokorzyć i do piachu (…). Nas jako przeciwieństwa „onych” już nie ma. Pozostaje pytanie: kim jako społeczeństwo jesteśmy?