Jeden kieliszek od śmierci

Dziś jest człowiekiem sukcesu, choć przez 20 lat był alkoholikiem. Pił denaturat, spał w melinach i na śmietnikach Początkowo używałem alkoholu jak wszyscy, jako środka zmieniające­go nastrój. Był mi potrzebny do królo­wania w towarzystwie. Żeby być go­ściem, kozakiem. Potem, żeby dorów­nać innym. Później, żebym mógł wstać i zacząć chodzić, a na końcu, żebym mógł oddychać. Nie było ważne, co się pije. Dla alkoholika nie ma gorszych trunków. Da się wypić wszystko, co jest na spirytusie. Autowidol, pastę do podłogi, denaturat. Wszystko, oprócz smoły, bo się lepi. Oto wyznanie Krzysztofa Cackow­skiego z Sopotu, dziś człowieka sukce­su. Ma dobrze prosperującą firmę. Zo­stał szefem sopockiej drużyny rugby, a następnie szefem reprezentacji. Jego drużyna sześciokrotnie zdobyła tytuł Mistrza Polski. Oprócz rugby jego pa­sją są konie. Ma własne na Służewcu, które ścigają się w kraju i za granicą. Przez ostatnie lata był przewodniczą­cy komisji sędziowskiej na służewieckich wyścigach. – Miałem ojca alkoholika – opowiada – z tych, którzy nigdy nie przyznali się, że są alkoholikami, tylko umierali przez wódę, mając 50 lat. Ojciec był naczelnym dyrektorem Państwowej Komunikacji Samochodowej. I przez tata był prezesem Towarzystwa Trze­źwości Transportowców i Drogowców. Pił dzień w dzień, ale nikt o tym nie wiedział. Wszyscy mówili, że jest rów­ny gość. Tylko w domu był nie do znie­sienia. Jak trzeźwy, nie do podejścia, bo lał. Jak się upił, głupka z siebie robił. Któregoś dnia po prostu się nie obudził. Zaczął pić w szkole. Grał wtedy w piłkę nożną był w kadrze narodowej w saneczkarstwie. Koledzy trunkowali często, on rzadziej. Ale kiedy już się opił, to do na całego. Czasem zabierało go pogotowie. Potem pił coraz więcej, ale nigdy na kacu, bo na drugi dzień nie mógł znieść zapachu gorzały. – Do dziś pamiętam ten dzień. Miałem 25 lat, wraca­łem skacowany z Mistrzostw Polski. Koło sopockiego dworca spotkałem starego pijaka, którego nazywaliśmy “Tata”. Zaczepił mnie: “Cześć synek, skąd wracasz? O, kaca masz, chodź, pomo­gę ci”. Nie chciałem, ale w końcu mnie namówił. Za­mówił w knajpie setę, wlał do niej maggi i mówi: “Wą­chaj, synek”. Powąchałem – bulion. Machnąłem, porzu­cało mną z pięć minut, ale za chwilę byłem Król Sopotu. Później już wiedziałem, że rano trzeba wlać do wódy maggi, to da się wypić. Po­tem dało się i bez maggi, aż przyszły bełty i już spadłem na dno. – Zaczęły się cykle trzy­dniowe, miesięczne. Przez pięć ostatnich lat picia wcale nie trzeźwiałem. Najpierw chadzało się po Grand Hote­lach, potem piwiarniach, a końcu po piwnicach. Chociaż nie pracowałem, miałem pieniądze. Grałem w trzy karty, w kości. Nikt nie namawiał mnie do picia. Kiedy ktoś tak mówi, głupio się tłumaczy. Alkoholik szuka wytłumaczenia, a pije, bo musi. – Doszedłem do tego, że kiedy się budziłem, musiałem mieć kielicha Do­ba zaczynała się i kończyła się piciem, ale jeszcze chodziłem po knajpach, błyszczałem. Prawie przestałem jeść. Nie jadłem przez kilka miesięcy. Cza­sem, z trudem jakiś bulion, przecier z ogórków. Pamiętam okres, kiedy nie mogłem chodzić. Budziłem się rano, mając cholerne dreszcze. Zimne i gorące poty. Wstęp do delirium. Kiedy odkryłem kołdrę – Alaska. Zakry­łem się – Afryka. Oszukiwałem sam siebie, że nie jestem alko­holikiem. Kupowałem wiśniak na rumie i piłem go z herbatą. Tyle, że w ciągu doby wypijałem kilka butelek. Kiedy rozsypała się rodzina, zaczęło się wędrowanie po melinach. Tam zawsze ktoś przyniósł coś do picia. – Udało mi się wyjść z tego bagna, bo wiedziałem, że się kończę. Pamiętam, jak wy­czołgałem się z meliny, gdzie przez dwa miesiące nie rozbie­rałem się. Gacie miałem takie, że mógłby je ze mnie ściągnąć tylko spawacz. Dolazłem do budki. Tam koledzy próbowali mnie ratować. Dawali mi wszystko: piwo, gorzałę, ale organizm wyrzucał. Kiedy pa­dłem, zabrało mnie pogotowie. W karetce usłyszałem, że jeśli przeżyje do rana, mam szansę. A ja wtedy chciałem żyć. My­ślałem: jak dziś mnie dowiozą skończę z chlaniem. Miałem 33 lata, to jeszcze niespecjalnie czas odjeżdżać. Jechałem i umierałem. Bałem się za­mknąć oczy, ale chwilami myślałem też, lepiej zdechną bo jak dojadę i za­czną mnie rozbierać, to wstyd

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 05/2000, 2000

Kategorie: Społeczeństwo