Jedyne takie miejsce w Warszawie
Warszawa 26.09.2022 r. Aleksandra Szarlat dziennikarka i pisarka. fot.Krzysztof Zuczkowski
Wejść do SPATiF-u nie było łatwo. Ten klub był niczym wyspa, azyl dla artystów Aleksandra Szarłat – dziennikarka, autorka książek, m.in. „Żuławski. Szaman”, „Pierwsze damy III Rzeczpospolitej” Dlaczego zdecydowała się pani na opisanie Klubu Aktora w Warszawie? – A zna pan inne miejsce, do którego przychodziłoby tyle znanych i interesujących osób, pozostali zaś marzyli, by choć raz w życiu tam się dostać? A wejść do SPATiF-u, czyli klubu Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatru i Filmu, nie było łatwo. Szatniarz, legendarny pan Franek, żądał okazania legitymacji stowarzyszenia. Kto był powszechnie znany, wchodził „na twarz”, ale szatniarz wpuszczał też tych, których polubił. Prócz warszawskiego Klubu Aktora podobne miejsca powstały w Łodzi, Sopocie i Krakowie, ale SPATiF w stolicy był najpopularniejszy. Podtytuł książki „Upajający pozór wolności” to gra słów, bo z treści wynika, że głównie upajał alkohol, a nie wolność. Ale dlaczego mowa tu o „pozorze wolności”? – Poczuciem wolności też można się zachłysnąć, a wolność zawsze jest ważna. O nią się walczy, w imię wolności ludzie są zdolni do wielkich czynów. Aczkolwiek w czasach PRL-u prawdziwie wolnym nie był nikt. Prześwietlana była prywatna korespondencja, podsłuchiwane rozmowy telefoniczne, ludzie byli inwigilowani na różne sposoby. Pisarze nie mogli publikować swoich przemyśleń, reżyserzy kręcić filmów ani wystawiać na scenie dramatów, w których krytykowaliby system – zaraz interweniowała cenzura. Dlatego posługiwano się językiem ezopowym, pełnym metafor i aluzji, co zresztą sztuce wychodziło na dobre. Tymczasem w SPATiF-ie można było powiedzieć wszystko! Artyści we własnym gronie czuli się wolni. Ten klub był niczym wyspa, rodzaj azylu dla artystów. Co nie oznacza, że nie przychodzili tam funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa czy jej tajni współpracownicy. Ale peerelowski świat sztuki nie był znów taki wielki, ludzie się znali, wiedzieli, kto jest kim. Wystarczyło wyjść z klubu, aby zderzyć się z ponurą rzeczywistością. Stąd w podtytule ów „pozór wolności”. Z kolei przymiotnik „upajający” ma podwójne znaczenie: upajało nie tylko poczucie wolności, ale również alkohol, który był tam wszechobecny. „SPATiF” wydaje się pretekstem do opisania niektórych zapomnianych postaci polskiej kultury. Spora część poświęcona jest Januszowi Minkiewiczowi. Chciała pani ocalić te nazwiska od zapomnienia? – Sugeruje pan, że opisałam historię klubu na tle historii Polski po to tylko, aby przypomnieć nazwiska, o których dziś nie pamiętamy? Ależ nie, to błędna ocena. Ja jedynie na podstawie opowieści byłych klubowiczów pokazałam, kto w SPATiF-ie rozdawał karty, jaka obowiązywała tam hierarchia. A do Klubu Aktora przychodzili artyści dla polskiej kultury najważniejsi: Antoni Słonimski, Gustaw Holoubek, Tadeusz Konwicki, Andrzej Łapicki, Stanisław Dygat, Adam Ważyk, Józef Hen i inni. O nich pamiętamy, ale nie oni byli w klubie najważniejsi. Stoliki „zarezerwowane” należały bowiem do stałych bywalców, dziś zapomnianych. To właśnie satyryk i poeta Janusz Minkiewicz, którego Janusz Głowacki nazywał „nocnym księciem Warszawy”, satyryk Józef Prutkowski oraz wybitny operator, współtwórca polskiej kinematografii i szkoły filmowej w Łodzi, prof. Stanisław Wohl. Rdzeniem tego reportażu są rozmowy z różnymi osobistościami kultury. Ignacy Gogolewski, Andrzej Korzyński i Daniel Passent zmarli jeszcze przed publikacją. Czy wraz z ich śmiercią znika świadectwo tamtych czasów? – Ależ wielu bywalców wciąż żyje i ma się dobrze! Niedawno rozmawiałam z Wiktorem Zborowskim, który żałował, że do SPATiF-u w Alejach Ujazdowskich mógł chodzić jedynie przez sześć lat. Wcześniej nie, ponieważ jako studentowi do miejsc, w których pije się alkohol, chodzić mu nie wypadało. Później zaś z powodu remontu lokal w Alejach Ujazdowskich zamknięto na całe trzy lata, klub zaś przeniesiono na róg Mokotowskiej i Pięknej. Dawna atmosfera gdzieś uleciała, a po remoncie do odświeżonego klubu nie wszyscy goście wrócili. Co zaś się tyczy świadectwa, Olgierd Łukaszewicz, wieloletni prezes SPATiF-u, wyznał mi, że tą książką zdjęłam mu kamień z serca, ponieważ obawiał się, że za parę lat nikt już nie będzie o klubie pamiętał, że wszystko przepadnie wraz ze śmiercią osób, które tam bywały. Ja jednak poszłam dalej, głębiej. Pokazałam nie tylko sylwetki stałych bywalców, ale i drogi, które ich do tego miejsca doprowadziły. Także tradycje, które z przedwojnia do PRL-u przenieśli m.in. Antoni
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety