Czy polską dyplomację należy gruntownie przewietrzyć? Placówka dyplomatyczna bywa porównywana do łodzi podwodnej – szczelnie zamknięta, izolowana, daleko od kraju, nie zawsze w sprzyjających warunkach, załoga zdana na siebie, nieufna, ciągle te same twarze, wystarczy jeden błędny manewr, żeby skutki były fatalne. To wojskowe porównanie było jeszcze bardziej trafne przed wojną, kiedy w 1938 r. wprowadzono umundurowanie służby zagranicznej: granatowy mundur, hafty na kołnierzu, mankietach i patkach z motywem liści dębowych z żołędziami, zależnie od zajmowanego stanowiska, guziki z wypukłym orłem, kapelusz filcowy płaski, składany, pióra strusie białe lub czarne zależnie od stanowiska, szpada z rękojeścią z masy perłowej… Jeżeli jeszcze chwilę trzymać się poetyki marynistycznej, to Polska utrzymuje na świecie 167 placówek w 95 krajach – od małej tratwy na oceanie, jaką jest konsulat generalny w Irkucku (w stadium organizacji, jedna osoba), poprzez kajaki z załogą dwuosobową (ambasada w Wellington) lub trzyosobową (Warszawskie Biuro Handlowe, Tajpej), prawdziwe okręty z liczną załogą (Berlin 79, Waszyngton 51) aż po jedyny krążownik polskiej dyplomacji – ambasadę w Moskwie (133 członków załogi, w tym 84 z kraju i 49 miejscowych). Posada schizofrenika Na czele większej jednostki stoi na ogół ambasador, którego pozycja – w odróżnieniu od kapitana okrętu – nie zawsze jest jasna. Jan Kułakowski, były ambasador w Brukseli oraz przy Wspólnotach, które mają tam swoje siedziby, mówi, że sytuacja ambasadora jest wręcz schizofreniczna. W swojej ambasadzie jest półbogiem, każda jego decyzja jest nieodwołalna, a każdy pracownik może być przez niego odesłany do kraju (choć – dodajmy – jest to procedura rzadka, przykra i konfliktowa). W tzw. kraju urzędowania ambasador jest osobą ważną, wszak jego ekscelencja reprezentuje swoje państwo. Kiedy po rekordowo długiej misji trwającej sześć i pół roku ambasador Kułakowski powracał do Warszawy, w „Financial Times” ukazała się notatka pt. „Exit Mr. Poland”. Z okazji mojego wyjazdu z Chile obiad wydał przewodniczący Senatu oraz minister spraw zagranicznych, przypięto mi także najwyższe odznaczenie, jakie przysługuje cudzoziemcom. Są to wszystko gesty wobec kraju, a nie wobec osoby. Gdy ta sama osoba znajdzie się we własnym kraju, staje się petentem, stuka do rozmaitych drzwi, które nie zawsze się otwierają, czuje się sfrustrowana i upokorzona. – Pomiata się ambasadorami – mówi Stanisław Ciosek, były ambasador w Moskwie, obecnie doradca prezydenta. Trudno szefowi placówki pogodzić się z tym, że we własnym kraju jest tylko jednym z kilkudziesięciu ambasadorów. Im bliżej Warszawy, tym jego waga maleje. Wystarczy powiedzieć, że na powracającego ambasadora nie czeka na Okęciu nikt, nawet kierowca, choćby bez samochodu. Czy ambasador jest rzeczywiście najważniejszy na placówce? I tak, i nie. Szef placówki jest obserwowany i przy braku służby cywilnej oraz kadry apolitycznej, w klimacie ciągle aktualnych podziałów nasi-wasi, nie wie, czy i kto na niego donosi. Po drugie, ambasador tylko formalnie kontroluje łączność z krajem. MSZ sprawowało kontrolę nad korespondencją placówek tylko do 1948 r. Od tamtego czasu straciło monopol, pojawili się pośrednicy ze służb wyspecjalizowanych. „Współczesne wywiady korzystają ze wsparcia logistycznego i zaplecza organizacyjnego swoich ministerstw spraw zagranicznych – pisze Zbigniew Siemiątkowski, szef Agencji Wywiadu. – Oficerowie wywiadu korzystają z tzw. stanowisk przykryciowych w centralach resortów spraw zagranicznych, jak i na placówkach (…), MSZ jest bowiem jednym z głównych odbiorców i dysponentów pracy wywiadu” („Dyplomacja”, Łódź 2002). Ważne, żeby każdy znał swoje miejsce. Po to, żeby ambasador był pierwszy, musi wiedzieć, kto pracuje dla innego resortu. – Ja pstryknę palcami, o tak, i pana tu nie będzie – powiedział ambasadorowi Byrskiemu pewien rezydent wywiadu, strzelając palcami. Po trzecie – placówka skrępowana jest niezliczonymi przepisami, które powodują, że np. fundusze przypisane są do zadań i każdorazowa zmiana w trakcie roku jest trudna lub niemożliwa. Tak było zresztą i przed wojną. Były ambasador w Indiach, Maria Krzysztof Byrski, wspomina targi o psią budę. Zamiast budowy ogrodzenia postanowił trzymać psa, którego buda miała kosztować aż 120 dol. Warszawa zakwestionowała ten wydatek (nic dziwnego), na co ambasador pisał do dyrektora generalnego MSZ, że chociaż
Tagi:
Daniel Passent