A gdyby nie Komorowski

A gdyby nie Komorowski

Mądry polityk bierze pod uwagę różne scenariusze. Przede wszystkim takie, które zakładają porażkę. Bo kiedy wygra wybory, to armia ludzi krzyknie: wygraliśmy! Ale gdy przegra, to przekona się, że porażka jest sierotą. Minął rok od wyborów prezydenckich i można by się przewrotnie zastanowić, co by było, gdyby wówczas w drugiej turze wygrał Jarosław Kaczyński. Nie za dużo mu przecież do tego zabrakło. Jaki scenariusz byłby realizowany? Gdzie byśmy teraz byli? Jako kraj i jako społeczeństwo? Każdy sam musi sobie na te pytania odpowiedzieć. I odpowiada. 65% Polaków (według CBOS) ufa Bronisławowi Komorowskiemu. Nie ufa 18%. To jest ocena pierwszego roku prezydentury. Najsprawiedliwsza, bo pochodząca od suwerena, czyli wyborcy, któremu w demokracji została tylko – albo aż – kartka wyborcza. Każdy ma jedną i trzeba było prawie 9 mln głosów, by prezydentem RP został Bronisław Komorowski. Nasz tygodnik okładkowym wywiadem poparł wówczas jego kandydaturę. I trzeba uczciwie powiedzieć, że nie była to prosta decyzja. Bardzo ułatwiał ją kontrkandydat ze swymi dokonaniami w budowie IV RP. Po prezydencie politycznie stronniczym i ideologicznie zacietrzewionym kandydował jego brat. I zanosiło się na kolejne lata destrukcji, marnowania szans i ludzkiej energii. Czekać nas mogła powtórka z konfliktów i marazmu, śmieszność za granicą i wojny w kraju. Jarosław Kaczyński na potrzeby kampanii zapomniał, że domagał się delegalizacji SLD, a socjalizm uznał za ustrój hołoty dla hołoty, i mrugał do wyborców lewicowych, licząc na ich poparcie. Nie dostał go. Ludzie o poglądach lewicowych w większości poparli Bronisława Komorowskiego. Apelowaliśmy o to! Czy było warto? Niech za ocenę wystarczy dzisiejsze porównanie zachowania ówczesnych kontrkandydatów. Bronisław Komorowski pokazał, że prezydent może być człowiekiem dialogu i kompromisu. Nieingerującym w życie obywateli. Bez złych emocji, rozpalających konflikty i awantury. Że można debatować, posługując się argumentami, a nie epitetami. Powie ktoś, że to nie za wiele, że to są cywilizacyjne standardy. Zgoda. Tyle że w Polsce po paroletniej przerwie trzeba było do nich wrócić. I to wystarczyło, by prezydent dostał dobre oceny. Polacy stęsknili się bowiem za normalnością, za pragmatyzmem i rzetelnością w reprezentowaniu kraju, za traktowaniem ich bez wodzowskiego zadęcia i namaszczenia. Po prezydenturze Aleksandra Kwaśniewskiego znowu mamy prezydenta, który może być prezydentem większości Polaków. To nie będzie łatwe, ale dobrze, że przynajmniej są na to szanse. Bronisław Komorowski jest liberalnym konserwatystą, ale potrafi współpracować także ze środowiskami lewicowymi. Potrafił wznieść się ponad podziały historyczne, zapraszając na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego wszystkich byłych prezydentów, z gen. Jaruzelskim, i premierów urzędujących po 1989 r. Umiejętnie zbudował pluralistyczne zaplecze doradców, zapraszając ważne postacie, symboliczne dla wolnej Polski, z Tadeuszem Mazowieckim na czele. W naszych warunkach ustrojowych prezydentura to nieustanne poszukiwanie najlepszego miejsca dla siebie i budowanie niezależności. Można ją sprawować na różne sposoby ku pożytkowi ogółu obywateli. Najsensowniej jednak robić to w harmonii i w poczuciu tego, że racją stanu w Polsce jest porozumienie i współpraca. Jeśli dobrze rozumiem intencje prezydenta Komorowskiego, to chce on pójść właśnie taką drogą. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2011, 28/2011

Kategorie: Felietony, Jerzy Domański