Najbardziej w tym, co obserwuję w relacjach rządu ze związkami zawodowymi, brakuje mi powagi. Ten rząd nie traktuje związkowców jak partnerów, choć również władza liberalna, mimo doktrynalnej niechęci do organizacji pracowniczych, i tak jest na nich skazana. I rząd, czy chce, czy nie, musi słuchać, co mówią centrale związkowe. Słuchać i rozmawiać. Analizować, liczyć i przekonywać do swoich racji. Związkowców nie trzeba kochać, ale warto widzieć w nich partnerów. Są nimi, bo mają silną, demokratyczną legitymację pochodzącą z bezpośrednich wyborów. Ten mandat sprawia jednak, że po każdej rozmowie z władzą muszą stanąć przed załogami i obronić swoje stanowisko. Dla mądrej władzy taki partner mógłby być bezcennym parasolem ułatwiającym prowadzenie polityki społecznej na poziomie zakładów pracy. Mógłby być, gdyby go a priori nie wrzucono do wora z napisem wróg. I gdyby serio traktowano Komisję Trójstronną, którą po to przecież stworzono, by potencjalne konflikty między rządem, pracodawcami i związkami zawodowymi rozstrzygać metodą negocjacji i kompromisów, a nie poprzez demonstracje i uliczne zadymy. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego obecny rząd tak zmarginalizował znaczenie tej komisji. Czy to wyraz bezradności wobec związków? Czy może jałowe przywiązanie do doktryny liberalnej? Choć z drugiej strony ta sama doktryna innym krajom nie przeszkadza.Niestety, naszemu rządowi brakuje i umiejętności prowadzenia dialogu, i chęci, by w ogóle rozmawiać. Rząd udaje, i to niezbyt udolnie, że poważnie rozmawia. Ale czy można takie deklaracje traktować serio, gdy premier swoim przedstawicielem w Komisji Trójstronnej czyni ministra Władysława Kosiniaka-Kamysza? Człowieka pewnie zdolnego i miłego w relacjach z ludźmi, ale jeszcze bez kompetencji niezbędnych na tym bardzo trudnym stanowisku. Ministrowi z PSL z pewnością by nie zaszkodziło, gdyby jeszcze przez kilka lat terminował na niższym szczeblu zarządzania państwem. Bo teraz jest bardziej marionetką w rękach premiera niż decydentem w sprawach, za które konstytucyjnie odpowiada. Jego wcześniejszy pryncypał, Waldemar Pawlak, mający pełną wiedzę o odpowiedzialności, jaka spada na reprezentanta rządu w komisji, nie zgodził się na bycie figurantem. Miał rację, bo przy braku uprawnień przyszłoby mu tylko świecić oczami. A na to były premier jest za mądry.Jak się kończy wieloletnie udawanie dialogu, widzieliśmy na ulicach Warszawy. I nie związkowcy za to odpowiadają, bo i tak wykazali się wielką cierpliwością i wiarą, że może jednak potrafią się przebić ze swoimi postulatami na forum rządu. Niestety, najczęściej było tak, że sobie pogadano, rząd zaś zrobił swoje. A minister? Długo i udanie pozorował, że to nie jest tylko gra. No ale cierpliwość związkowców się wyczerpała i postanowili przenieść dalsze rozmowy na ulice.Według tych, którym dziś w Polsce żyje się dobrze, na stolicę ruszyli barbarzyńcy, populiści i radykałowie, egoiści i cyniczni związkowcy, i w ogóle ludzie pozbawieni wiedzy i wyobraźni. Ta część rodaków niewiele rozumie z tego, w jakim kraju żyje. Choć może pora, by zastanowili się nad powodami, dla których tylu ludzi koczowało na zimnie i deszczu przez parę dni, a jeszcze większa grupa spędziła wolną sobotę, jadąc protestować do Warszawy. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint
Tagi:
Jerzy Domański