Jeżeli mówię o kobietach, to jestem daleki od seksistowskiego spojrzenia Marek Kondrat (ur. 1950) na ekranie zadebiutował w wieku 10 lat, w „Historii żółtej ciżemki” S. Chęcińskiego. Warszawską PWST ukończył w 1972 r. Pierwsza jego główna rola filmowa to kelner Roman Boryczko w „Zaklętych rewirach” J. Majewskiego (u którego grał wielokrotnie, w „C.K. Dezerterach” i „Złocie dezerterów”, w „Lekcji martwego języka” oraz serialu „Królowa Bona”) Ponadto zagrał m.in. w filmach: „Smuga cienia” A. Wajdy „, „Pułkownik Kwiatkowski” K. Kutza, „Psy”, „Słodko-gorzki”, „Operacja Samum” Władysława Pasikowskiego, „Dom wariatów”, „Nic śmiesznego”, „Dzień świra” Marka Koterskiego. Znany jest także z seriali „Wojna domowa”, „W labiryncie” i „Ekstradycja”. – Jest pan jednym z niewielu aktorów, którzy mają wśród reżyserów opinię inteligentnego. Stereotyp głosi, że aktor na ogół nie jest zbyt mądry, mówi pięknie cudzym tekstem, a kiepsko własnym. – Myślę, że inteligencja to ostatnia cecha potrzebna w tym zawodzie. Aktor porusza się w sferze emocji, nastroju, który stwarza reżyser wokół scenariusza. Zrozumienie tekstu nie wymaga mądrości, jest kwestią sumy odniesień. Aktorzy czytają bardzo dużo tekstów, ale określonych tekstów. Literatura ogólna, historia, miejsce w naszej cywilizacji i kulturze to dla nich rzecz drugorzędna. Mimo to aktorzy mają więcej do powiedzenia o człowieku niż ludzie głęboko wykształceni, bo zajmują się nim w sposób impulsywny. Aktor pełni funkcję prześwietlacza natury człowieka, przez co jest postrzegany z ostrożnością od stuleci. Przecież bardzo długo aktorstwo traktowano jako rodzaj błazeństwa. Każdy król miał na uwadze mieć takiego błazna u boku. To uprzywilejowany status, mówienie bez oglądania się na koniunkturę. – W Polsce ten status jest szczególny. Do niedawna aktor to był ktoś, kto miał rząd dusz. Do dzisiaj wielu aktorów traktuje swój zawód jako powołanie, misję społeczną. Jaki jest pana stosunek do aktorstwa – błazeństwo, rząd dusz, misja, rzemiosło, sposób na zarabianie pieniędzy? – W historii mojego środowiska jest taki moment, w którym dziwnie zawładnęliśmy duszami, na miarę Kościoła niemalże. Przekazywaliśmy, jak zwykle, nie swoje teksty, w nastroju wielkiej odpowiedzialności. Ludziom się zdawało – a aktorom na ogół się wszystko zdaje, ponieważ działają w sferze wyobraźni – że są wyraźne strony w społeczeństwie. Tą lepszą stroną było żądanie zindywidualizowania człowieka, zniesienia wszelkich ograniczeń wolności. To był czas repertuaru romantycznego, który nas wszystkich szczególnie określił. Przecież my zawsze działamy w czyimś imieniu, mamy naród w podtekście wszystkich działań. Jednoczymy się w sytuacjach wyjątkowych, zwłaszcza kiedy trzeba coś pamiętać, zapalić świece – to nam przychodzi najłatwiej. Natomiast nie jednoczymy się wtedy, kiedy trzeba podejmować pragmatyczne działania, które wymagają wolności indywidualnej. To jest spuścizna postromantyczna, romantyczni bohaterowie wypowiadali się zawsze w imieniu jakiejś masy. – „Ja i ojczyzna – to jedno”. – Ależ to funkcjonuje nadal! Stąd dzisiejsze inklinacje polityczne, że każde ugrupowanie – a wszystkie są śmiesznie małe – wypowiada się na ogół w imieniu narodu. W imieniu narodu chce oczyszczać, w imieniu narodu proponuje odnowę moralną. Za tym wszystkim stoi ubóstwo wolności własnej. Aktor w tym wszystkim wydaje się najśmieszniejszy, ponieważ zajmuje się wyłącznie relacją między widzem a tym, co autor chciał powiedzieć. Jest zawsze uzależniony, siłą rzeczy nie ma dużej wolności własnej. Więc jak ma nieść misję? Jestem bardzo ostrożny, od samego początku, w traktowaniu nas w ogóle jako artystów. – Stał się pan ostrożny z wiekiem czy myślał pan tak już jako młody, początkujący aktor? – Gdy się jest młodym początkującym, na ogół się nie odróżnia pelargonii od kalafiora. Jest się kretynem. Z czasem przychodzi jakakolwiek świadomość – wyborów, ruchów, idei itd. Ja jestem szczególnie uwarunkowany. Urodziłem się w rodzinie aktorskiej, ojciec i stryj byli aktorami. Wzrastałem w atmosferze teatru przedwojennego, kostiumowego, z dolepianymi brodami, który już odchodził, ale dla mnie ciągle był zobowiązujący. Wtedy aktorzy jeździli od miasta do miasta ze spektaklami, zgodnie z tradycją zawodu. Myśmy o tym zapomnieli w najdogodniejszej dla nas epoce społeczno-politycznej, czyli socjalistycznej, kiedy mieliśmy etaty w teatrach, zagwarantowane
Tagi:
Ewa Likowska