Jestem zawodowcem

Jestem zawodowcem

Jedno jest pewne, zostaną po mnie prawie tylko złe recenzje. No trudno – Rozmawiamy kilka dni po polskiej premierze „Lekcji stepowania” Richarda Harrisa, którą pani wyreżyserowała w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Dlaczego wybrała pani tę sztukę – opowieść o zahukanych, zaniedbanych kobietach, niedających sobie rady w życiu? – Trzy lata temu pani dyrektor Teatru Powszechnego w Łodzi, gdzie często pokazywałam moje warszawskie role, powiedziała mi, że ma w zespole wiele aktorek, które bardzo by chciały spotkać się ze mną w pracy. Zależało jej na pozycji teatralnej, w której jest wiele ról dla kobiet, na repertuarze wymagającym porządnego, realistycznego aktorstwa, czyli „powrót do źródeł i rzemiosła”. Trafiłyśmy na sztukę Harrisa, która bardzo mi się spodobała, bo jest to dobrze napisana historia, opowieść o szlachetnych zwykłych ludziach, mających problemy bliskie szerokiej publiczności, a wspólne lekcje stepu stają się dla bohaterów – a tym samym dla publiczności – terapią grupową. Stepowanie ma w sobie coś z agresji, aby wejść w odpowiedni rytm, trzeba się przełamać wewnętrznie, uwierzyć w siebie. Ten taniec ma w sobie jednocześnie coś z niezależności i podporządkowania, dumy i umiejętności współpracy grupowej, to wydało mi się ładne. Ale przede wszystkim jest to polifoniczna opowieść o dziesięciorgu ciekawych ludziach, o ich indywidualnych decyzjach i losach, a w rezultacie bohaterem całości jest grupa. No a temat, nieumiejętność dostosowania się do życia – bardzo aktualny. – Wielokrotnie grała pani role kobiet przegranych, sfrustrowanych, nieszczęśliwych, np. w „Kochankach mojej mamy”, „Matce swojej matki”, „Kobiecie zawiedzionej”, „Shirley Valentine”, „Lekcji śpiewu” i „Białej bluzce”. Czy panią takie kobiety ciekawią? – Ciekawią mnie, bo każda z nich jest ciekawą postacią! To osobowości skomplikowane wewnętrznie. Często tragiczne i przegrane. Człowiek stale szczęśliwy, wieczny zwycięzca jest mało interesujący jako temat opowieści, w teatrze może być najwyżej tłem, przeciwwagą. O szczęściu opowiada się krótko. – Mogłoby się zdawać, że nic pani nie łączy z tymi przegranymi bohaterkami. Znajduje się pani w odmiennej sytuacji – kobiety, która odniosła sukces w zawodzie, jest zakochana w swojej rodzinie, optymistycznie patrzy na świat. – Ale mój zawód nie ma nic wspólnego z życiem. Opiera się na wyobraźni, wrażliwości, umiejętności wyobrażenia stanów, sytuacji, psychiki. Na znajomości natury człowieka, umiejętności odgadnięcia motywów postępowania i nadaniu temu formy. Prawdziwe doświadczenia życiowe nie mają tu nic do rzeczy. To zawód polegający na konstruowaniu i wyborach środków wyrazu także. Myślę, że jestem niezłym rzemieślnikiem – i jestem z tego dumna. – Zawsze pani traktowała swój zawód jako rzemiosło? Nigdy jako misję, posłannictwo? – Elementy społeczne i wartościowanie wszelkiego rodzaju tego, za co się zabieram zawodowo, zawsze miały dla mnie znaczenie i chyba udowodniłam to całym moim życiem teatralnym i filmowym. Pani używa dużych słów, a ja robię to w życiu poza scenicznym i ekranowym niechętnie. Dla mnie ten zawód jest radością, przyjemnością, ale oczywiście nie jest mi obojętne, o czym opowiadam i jaki to ma wydźwięk. Ani programowa dydaktyka, ani fałszywie pojęta misja mnie nie interesują, ani zmiana i „poprawianie świata” jako główny cel, artystyczny także, czyli też w związku z tym założona z góry awangarda teatralna. Interesuje mnie ważna, ciekawie opowiedziana historia. – Od dłuższego czasu opowiada pani – w teatrze, na ekranie i w swoich felietonach – o kobietach. Feministki chętnie się do pani przyznają, a pani do nich? – Mam mieszane uczucia, to pojęcie jest bardzo zagmatwane w polskiej kulturze. Po prostu: jestem kobietą i wydaje mi się, że w związku z tym rozumiem kobiety. Bardzo lubię kobiety i lubię być kobietą. W związku z tym denerwuje mnie, że o kobietach nikt nie opowiada ani w teatrze, ani w filmie. Jeśli się pojawiają, to jako osoby towarzyszące, deprecjonowane i często obrażane tymi opowieściami. Są oczywiście rzeczy interesujące jak choćby ostatnio „Żurek” czy „Łucja i jej dzieci”. Ale w polskiej kinematografii od wielu lat nie było opowieści o współczesnych kobietach – inteligentkach. Nie pamiętam nawet małej roli w polskich filmach, która byłaby reprezentatywna dla współczesnej kobiety mieszkającej, myślącej i „działającej” w Polsce. – Obraz współczesnej Polki jest nieciekawy jako

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 20/2005, 2005

Kategorie: Kultura
Tagi: Ewa Likowska