Jeszcze można coś zrobić

Jeszcze można coś zrobić

Przez wiele lat profesor zbierał pieniądze na sale do przeszczepów szpiku. Dopiął swego Obserwują się dyskretnie. Ale nikt nie pyta zrazu o zdrowie. Są rozmo­wy o podróży, o zostawionych w do­mu dzieciach, niżu za oknem, który pogarsza samopoczucie. I nagle w środku tych usypiających czujność uwag, pada pytanie, które przyspiesza bicie serca. – A kiedy była transplantacją? – O, to już 14 lat temu – odpowiada Elżbieta T. Promienny uśmiech męż­czyzny, który stoi obok. On miał przeszczep szpiku niedawno, więc ta­ka wiadomość to jak gwarancja dłu­giego życia. 13-letni Jacek, “przeszczepek” sprzed ośmiu lat, nie reaguje na te sło­wa. On nie czuje się zagrożony. Jest zdrowy, może już nawet nie pamięta, ile było z nim problemów (nikt w Pol­sce nie chciał zrobić mu transplanta­cji, dopiero profesor zaryzykował). Chłopiec przyjechał do Warszawy na otwarcie sali transplantacyjnej w V klinice szpitala MON przy ulicy Szaserów, kierowanej przez prof. dr. Kazimierza Sułka, bo tak chcieli jego rodzice, wdzięczni profesorowi za da­rowanie synowi życia. Już się przywitali z lekarzami na progu kliniki, przebili przez tłum go­ści, obejrzeli przez szybę to cudo techniki medycznej – sale do trans­plantacji i dobili do grupy przeszczepieńców. – Kochani – Elżbietą T. mówi tak do osób, poznanych przed kwadransem. – Ja też się załamywałam, ta choroba, jak ją określają “przeszczep przeciw­ko gospodarzowi” długo ze mnie wy­chodziła, ale w końcu minęło. Naj­ważniejsze… Każda nowa twarz przerywa wątek rozmów. Ciekawość, kto jeszcze odpowiedział na zaproszenie profesora, bierze górę nad potrzebą wyżalenia się na codzienne kłopoty ze zdro­wiem. Gdy już wszyscy stoją w kręgu, za­czynają się rozglądać, kogo brakuje. Najpierw z niepokojem, bo to może znaczyć, że od ostatniego spotkania ktoś zmarł, potem, po zasięgnięciu in­formacji od lekarzy, z ulgą. Kilka osób nie przyjechało, bo coś im wypadło. Już wiadomo, że Agnieszka z Puław jest nie tylko zdrową ale i urodziła po przeszczepie dziecko. Gdy profesor wyznaczył ją do transplantacji, była kilka miesięcy przed maturą dziś jest już po studiach, ma sukcesy w pracy. A pani Krystyna J., pierwsza pacjent­ka ze wspomnianego namiotu (przed­tem przeszczepu dokonywano na Sza­serów w gorszych warunkach), co z nią? Odpowiedziała, że nie chce uczestniczyć w takich spotkaniach. Woli o wszystkim zapomnieć. Profe­sor to rozumie, ale młodym lekarkom, które biegały przy tej pacjentce dnie i noce, jest trochę przykro. Prof. Sułek otwiera sale transplan­tacyjne, symbolicznie, bo przecież nie można tam wejść; za szybą w strefie odkażonej z wszelkich zarazków ma­jaczy cień pacjenta czekającego na szpik. Można za to obejrzeć tabliczkę z nazwami sponsorów sal. Na pierw­szym miejscu widnieje rząd włoski, dalej wiele instytucji, a także nazwi­ska osób prywatnych. Profesor – oszczędza gościom opowieści o cier­niowej drodze wiodącej do wyposa­żenia kliniki w takie warunki do prze­szczepu, jakie mają na Zachodzie. Wiem, że dobijanie się o wsparcie za granicą i w kraju, zajęło mu siedem lat. Mimo niekwestionowanego auto­rytetu naukowego jakoś nie znajdo­wał poparcia u władz resortowych. Założył zatem, wraz z gronem życzli­wych osób, wśród których byli urato­wani od śmierci pacjenci, fundację. Nie obyło się bez goryczy. On, który po powrocie z Ameryki inicjował przeszczepy w Polsce, marnował czas na szukanie pieniędzy, a tymczasem w wyrastały w kraju inne ośrodki. A gdy zdobył już potrzebną kwotę – najpierw było to 140 tysięcy dolarów, musiał dozbierać drugie tyle, bo do­goniła go inflacja. JUŻ WIADOMO Różne były reakcje pacjentów na wiadomość o przeszczepie, Krystynę J. profesor poprosił do gabinetu razem z mężem Wcześniej widziałam ich na szpitalnym korytarzu. On otaczał żonę ramieniem, coś żarliwie tłumacząc – wyglądała wtedy na uosobienie ufności. Ale w lekarskim gabi­necie Krystyna J. odsunęła się od swego towarzysza – usiadła po drugiej stronie stolika i przez dwie godziny nie spuściła z pro­fesora oczu. Raz tylko, gdy za­pytał ją czy wie, na co choruje, uciekła spojrzeniem gdzieś w kąt pokoju. – Na anemię – padła – cicha odpowiedź. Skłamała. Wcześniej w tym gabinecie był jej mąż i mówił, że żona wie, co jej jest, bo od ty­godnia nie śpi, nie podchodzi do telefonu. Wypatrzył, że była w miejskiej bibliotece, szperała w książkach medycznych. Kry­styna J. milczała, oczekując, aż profesor sam postawi diagnozę. Musiał więc powiedzieć wprost: cierpi pani na białaczkę limfoblastyczną a to jest choroba nie­uleczalna. Żadnej reakcji, tylko leciutko drgnęła jej nakreślona ołówkiem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 07/2000, 2000

Kategorie: Reportaż