Filmy religijne: bluźniercze, kłopotliwe, dyskusyjne Film nie jest po to, by pokazywać pobożne oleodruki. Reżyser, który traktuje serio siebie i Ewangelię, każdym dziełem testuje jej wyporność. Stawia pytania, których nie postawili święci, teolodzy i papieże. Do tego służy. Jeżeli go odsądzają od czci i wiary – nie szkodzi, to też mieści się w jego powołaniu. Poza tym to, co dziś w kinie wydaje się bluźnierstwem, po dekadzie stanie się przedmiotem dysput teologów. Po dwóch dekadach trafi do papieskich encyklik, a po trzech stanie się oficjalnym stanowiskiem Stolicy Apostolskiej. Po co się oburzać? Wystarczy poczekać. Viridiana (1961). Zakonnica się nawraca „Viridiana” Luisa Buñuela w Cannes zdobyła Złotą Palmę (ubiegła naszą „Matkę Joannę od Aniołów”), ale w rodzimej, frankistowskiej Hiszpanii została zakazana na kilka lat. Watykan oba dzieła zjechał od góry do dołu, a nasz Episkopat stosował naciski, by ani jedno, ani drugie nie weszło do kin. Na próżno. A przecież „Viridiana” nie atakuje świętości. Wymierzona jest w religijny rytuał, w pozór, w dewocję, czyli w to, z czym Jezus uparcie walczył. Tytułowa Viridiana, zakonnica przed ślubami, chce jak najlepiej, w świetle tego, czego uczyli ją w klasztorze – a wychodzi jej jak najgorzej. Zawsze ma przy sobie koronę cierniową, którą nakłada w celu umartwiania się, do pościeli wsypuje popiół z kominka, aby i sen nie okazał się zbyt przyjemny. Przełożona wysłała ją, by pożegnała wuja, który łożył na jej utrzymanie. Wuj prosi ją o rękę, ona oczywiście odmawia, a ten – wiesza się z rozpaczy na skakance (w tle „Requiem” Mozarta). Viridiana próbuje ulżyć doli nędzarzy, karmi, odziewa i zaprasza do przytułku. Ci, podjadłszy i podpiwszy, natychmiast urządzają orgię. Żeby było pikantniej, siadają za stołem upozowani identycznie jak uczestnicy „Ostatniej wieczerzy” Leonarda Da Vinci. I jeszcze biorą się do gwałcenia dobrodziejki. Dziewczyna pojmuje w końcu, że katolicyzm z oleodruku i z kruchty to ślepy zaułek. Rozpuszcza olśniewające loki blond i zaczyna zwykłe – domyślamy się – trzeźwe, pogodne i spełnione życie. Ewangelia według św. Mateusza (1964). Jezus jako agitator Pier Paolo Pasolini był praktykującym ateistą, komunistą i homoseksualistą. Zdarzyło się, że w Asyżu mieszkał w hotelu, kiedy miasto gościło Jana XXIII. W knajpach tłok, więc z nudów otworzył w pokoju hotelowym Ewangelię. Zaciekawiła go, od razu zobaczył Jezusa, który z każdego wzniesienia ogłasza ludowi nadejście czasów rewolucyjnych. Z tym że Palestynę zamieszkują ludzie prymitywni, otępiali od biedy, nieszczęść i słońca. Jeżeli czekają na mesjasza, to takiego, który ulży ich niedoli. I Jezus wchodzi w rolę trybuna ludowego: biega, krzyczy, miota się. Kamera ledwo za nim nadąża. Błogosławieństwa wykrzykuje na jednym oddechu. Rozbudził nadzieje na lepsze życie, lecz zapomniał dodać, że to lepsze życie nastąpi dopiero po śmierci. Kiedy dociera to do tłumu, ten zaczyna mieć go dość i wystawia rachunek. Prorok, który się nie wywiązał, zawisa na krzyżu. Pod krzyżem – matka. W tej roli pobożna pani Pasolini, mama Piera Paola. Skoro jesteśmy przy Włochach, wspomnijmy jeszcze o Francu Zeffirellim. Zdeklarowany katolik, też sfilmował Ewangelię („Jezus z Nazaretu”, 1977), ale z całkiem innym zamiarem. Po bożemu i kolorowo – to, co wierni czytali, teraz mogli zobaczyć. W pismach ojców Kościoła wyczytał, że Jezus był niski i nieprzesadnej urody, więc pierwszym kandydatem do roli był Dustin Hoffman. Potem doszedł do wniosku, że Zbawiciel powinien mieć w twarzy coś „bizantyjskiego”, więc padło na Ala Pacina. Ostatecznie Jezusa zagrał jednak wysoki, przystojny i niebieskooki Robert Powell, żeby było jak na oleodrukach. Inscenizacja (135 minut) kręcona przez trzy lata zarówno w Maroku, jak i w Cinecittà pod Rzymem okazała się inwestycją trafioną. Film kosztował 18 mln dol., ale w samych Włoszech i tylko w trakcie pierwszej emisji ściągnął do kin 28 mln widzów. A potem był jeszcze serial telewizyjny. Nic dziwnego – wszystko jak na obrazku. Żywot Briana (1979). Ukrzyżowany przez pomyłkę Satyrycy z Latającego Cyrku Monty Pythona potraktowali żywot i mękę Pańską w duchu radosnego nihilizmu. Wszystko zaczęło się od tego, że mędrcy ze Wschodu zbyt wiele wypili po drodze. Pomylili noworodki i dary złożyli matce niejakiego Briana, który też urodził się w stajence,