Pasjami go słuchałem. Pasjami słuchałem „Pasji” w Wielkim Tygodniu, wśród nich zaś za największą mam tę jego, Łukaszową, największą muzycznie, nie tylko ze względu na rozmiar partytury i rekordowo rozrośnięty skład wykonawczy. Wielka orkiestra symfoniczna plus cztery chóry, trzech solistów i jeszcze recytator, prawie półtorej godziny muzyki totalnej, gęstej, niedającej wytchnienia, skupiającej wszystko to, co w najlepszym swoim okresie dał światu sonoryzm. Teraz w tej muzyce cierpienia i grozy dopełnia się zarówno czas rytuału religijnego, jak i rzeczywistej apokalipsy. Los czasem sobie z nas drwi: kiedyś dwóch największych reżyserów filmowych XX w. (Antonioni i Bergman) zmarło w tym samym dniu – jedna śmierć przysłaniała drugą, jedna żałoba w drugiej się rozrzedzała; z kolei dwóch najważniejszych kompozytorów XX w. miało nieszczęście umrzeć w czasie, który odwracał uwagę od należnego rozpamiętywania ich nieobecności. Sergiuszowi Prokofiewowi trafił się zgon w dniu śmierci Stalina, Maestro Krzysztof Penderecki odszedł w czasie galopującej pandemii, w dodatku nie jako jej ofiara, co z pewnością podreperowałoby „medialność” tej straty. Ostatni raz widziałem Maestro, kiedy świętował 85-lecie cyklem koncertów w nobliwych wnętrzach Warszawy. W Sali Koncertowej na Zamku Królewskim siedziałem tuż za nim, blask kandelabrów odbijał się w jego gładkiej łysinie okolonej rzadką jak wata cukrowa siwizną. Zaprawdę, ten dostojny starszy pan odbierający honory od najwyższych władz „za rozsławianie imienia Polski w kraju i za granicą” (autentyczny tekst laurki wysmażonej przez tytanów dobrozmianowego intelektu) nie wyglądał na papieża awangardy. Kiedy wiolonczelista zaczął rozkręcać instrument podczas wykonania „I kwartetu smyczkowego”, na obliczach eleganckich dam, z żoną Elżbietą na czele, pojawił się pobłażliwy uśmieszek („Och, cóż to był za buntownik za młodu”). Od lat był już nawrócony na tonalność, jego bunt się ustatecznił w stylu tu i ówdzie wykpiwanym jako „socrealizm liturgiczny”, ale tego, co uczynił dla muzyki świata w pierwszych dekadach twórczości, przecenić się nie da. Moje „ukąszenie Pendereckie” nastąpiło – jak u wielu – poprzez kino. Wiadomo: pierwsze projekcje „Lśnienia” i „Odysei kosmicznej” były wstrząsem, arcydzielność największych dzieł Kubrickowskich otworzyła przede mną drzwi do muzyki współczesnej, bo też nie było reżysera, który by zmyślniej dobierał sobie soundtracki z dóbr już zastanych. Jeśli dodać do tego „Egzorcystę”, w którym Friedkin cytował wczesnego Pendereckiego, a po latach także „Demona” Marcina Wrony z fragmentami „Kwartetu klarnetowego” lub mroczny thriller „Wyspa tajemnic”, do którego Martin Scorsese kongenialnie użył motywu z „III symfonii” – łatwiej będzie zrozumieć uwodzicielską straszliwość tej muzyki. Być może mój ojciec, pomstując, że to dźwięki „jak z horroru”, wykazywał się nie tyle pospolitym lękiem przed atonalnością, ile błyskotliwym słuchem, który fragmenty „Polimorfii”, „Trenu”, czy „I kwartetu smyczkowego” bez pudła skojarzył z kanonem horroru XX w. W rzeczy samej, jako ilustracja filmowa muzyka Pendereckiego przenikliwie wzmaga demoniczność obrazu, a kiedy zbiega się geniusz reżysera, operatora i kompozytora, kinoman sięga nirwany prawdziwej, jak choćby w finałowym ujęciu znakomitych „Ludzkich dzieci” Alfonsa Cuaróna, gdzie wielkiemu mastershotowi Emmanuela Lubezkiego towarzyszy „Tren”. Rzecz jasna, ponad wszelkimi kategoriami lewituje „Rękopis znaleziony w Saragossie”, arcydzieło Hasa, które także z elementów horroru czerpie, a towarzyszące mu diaboliczne harce na fortepianie preparowanym rozpoznaje dziś każdy kinoman. I tęskni za czasami, w których polskie kino szło pod rękę z muzyką współczesną, czerpiąc z oryginalnych partytur mistrzów awangardy. Penderecki neoklasyczny lub, jak kto woli, „nawrócony” na tonalność także doczekał się swojego benefisu w „Katyniu” Andrzeja Wajdy, gdzie zresztą muzyka najsilniej działa ponownie w scenie ludzkiego horroru – egzekucji oficerów, ilustrowanej „Przebudzeniem Jakuba”. Krzysztof Penderecki był postacią w muzyce współczesnej zarazem matuzalemową i żwawą, czego dowodem wściekle zdolni epigoni, jakich się dochował. Jednym z nich jest Jonny Greenwood, autor wspaniałej muzyki do filmów Paula Thomasa Andersona, pośród których najwyraźniej pobrzmiewa pendereckimi inspiracjami „Aż poleje się krew”. Greenwood, jeden z liderów kultowej grupy Radiohead, za sprawą nieskrywanej fascynacji Pendereckim połączył fanów muzyki ze światów „poważki” i muzyki popularnej