Kaczyński nie rośnie

Kaczyński nie rośnie

PiS nie przybywa zwolenników, a jego procenty sondażowe są mylące Prof. Radosław Markowski – politolog, socjolog, pracownik Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie oraz Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk. Zabrakło drugiej twarzy Panie profesorze, czy po referendum w Warszawie uczelnia dała panu podwyżkę? – Dlaczego miałaby dać? Bo gdy w czerwcu „Gazeta Wyborcza” opublikowała sondaż, z którego wynikało, że na referendum pójdzie dwie trzecie uprawnionych, pan oznajmił, że do października sytuacja zmieni się pięć razy i frekwencja wyniesie ok. 25%. Trafił pan w dziesiątkę. – To oczywiście przypadek, nie robiłem w tej sprawie własnych badań. Jeśli miałbym się chwalić, to wymieniłbym prognozę wyniku wyborów prezydenckich w 2010 r. „Gazeta Wyborcza” przed drugą turą zwróciła się do trzech ekspertów, m.in. do mnie, o opracowanie prognozy na podstawie „surowego” wyniku sondażu PBS DGA wskazującego na wygraną Bronisława Komorowskiego z Jarosławem Kaczyńskim w stosunku 58 do 42. Opierając się na naszej wiedzy, przeprowadziliśmy symulację. Dokonaliśmy korekty sondażowego wyniku frekwencji, uwzględniliśmy element konfabulacji ankietowanych oraz osoby, do których ankieterzy nie docierają. Odjęliśmy 5% Komorowskiemu i tyle samo dodaliśmy Kaczyńskiemu. Na łamach „Gazety Wyborczej” 2 lipca 2010 r. ogłosiłem naszą prognozę: 53% do 47% dla kandydata Platformy Obywatelskiej. Pomyliliśmy się o jedną setną procenta. To, że tak mało, to oczywiście przypadek, natomiast to, że odjęliśmy i dodaliśmy właściwym osobom, to nie przypadek, tylko wiedza. Wróćmy jednak do referendum – przekonywał pan, że ono nie wypali, bo obywatele nie wiedzą, co będzie, jeśli prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz zostanie odwołana. Czy ten czynnik rzeczywiście zdecydował o wyniku? – Tego nie wiem, bo nie mam badań na ten temat. Niemniej jednak nadal twierdzę, że referenda odwoławcze to właściwie nie referenda, lecz jedynie plebiscyty popularności. Jeśli rozpisuje się referendum w sprawie posłania sześciolatków do szkoły, to zawiera ono czytelną alternatywę – zostawić wszystko po staremu. W przypadku referendum odwoławczego nie wiemy, kto kryje się po drugiej stronie. Skoro nie wiemy, jaki jest wybór, to po co mamy głosować? Gdybyśmy wiedzieli, że odwołujemy Hannę Gronkiewicz-Waltz, a na jej miejsce przychodzi prof. Piotr Gliński, który kierował – podobno z sukcesem – kilkuosobowym zakładem w Polskiej Akademii Nauk, mielibyśmy wybór. W referendum warszawskim zabrakło tej drugiej – alternatywnej wobec Hanny Gronkiewicz-Waltz – twarzy. Referendum niewiele zmienia Może lepiej, że jej nie zobaczyliśmy… – Brak alternatywy jest jednak problemem, który podważa sens referendum odwoławczego. Przypomina ono sytuację z początku lat 90., gdy istniała możliwość odwołania rządu bez wskazania nowego premiera. Zrezygnowano z tego rozwiązania na rzecz konstruktywnego wotum nieufności, które zmusza wnioskodawcę do wskazania alternatywy dla urzędującego premiera. W referendum warszawskim doszedł jeszcze czynnik czasu – po co odwoływać prezydent stolicy na niespełna rok przed normalnymi wyborami? Nawet gdyby pojawił się nowy prezydent, nie zdążyłby niczego naprawić, nie byłby w stanie nawet opanować materii, którą miałby się zajmować. To zwyczajnie groziło chaosem w dwumilionowej aglomeracji. Na początku kampanii referendalnej wydawało się, że walka rozgrywa się nie między Platformą Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością, lecz pomiędzy oskarżoną o nieudolność władzą samorządową a niezadowolonymi z niej obywatelami. To się zmieniło, gdy Jarosław Kaczyński proklamował drugie powstanie warszawskie. Wielu krytycznych wobec prezydent Warszawy obywateli pewnie z tego powodu nie głosowało. – Niektórzy być może zrezygnowali z udziału w referendum, ale inni pewnie zostali w ten sposób przez PiS zmobilizowani do uczestnictwa w nim. Nie podzielam oburzenia, że do referendum weszła polityka. Odwoływanie prezydent największego miasta w Polsce, jej centrum administracyjnego, musi być sprawą polityczną. Szkoda, bo tyle mówimy o obywatelskości, partycypacji, demokracji bezpośredniej. – Choć każdy, słysząc te określenia, aprobująco kiwa głową, to demokracja referendalna w ostatnich 20-30 latach skompromitowała się w świecie. Wielka Brytania praktycznie z niej nie korzysta, stawiając na demokrację przedstawicielską. Referenda są tam czymś wyjątkowym – w przyszłym roku dojdzie do referendum na temat przynależności Szkocji do Zjednoczonego Królestwa. Referenda – wracam do starej Weberowskiej tezy – udają się, gdy są spełnione trzy warunki. Pierwszy: gdy dotyczą niewielkiej, policzalnej społeczności, a więc – mówiąc obrazowo – ludzie, których sprawa dotyczy, mogą się zebrać na placu, porozmawiać i coś ustalić. Drugi:

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2013, 44/2013

Kategorie: Wywiady