Polskie poczucie wyższości wobec Wschodu i niższości wobec Zachodu Dr Elżbieta Korolczuk – socjolożka, działaczka społeczna. Pracuje na Uniwersytecie Södertörn w Sztokholmie i wykłada w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW. Bada ruchy społeczne, społeczeństwo obywatelskie, kategorie płci i rodzicielstwo. Członkini Concilium Civitas, skupiającego polskich uczonych wykładających na zagranicznych uczelniach. Wstyd, duma – to mocna broń w polityce? – Są różne rodzaje wstydu. Wstydzimy się własnej nieistotności, tego, że czujemy się i jesteśmy nikim. To wstyd marginalizacji, braku rozpoznania, osadzony w niskim poczuciu wartości. Ale istnieje też wstyd związany z poczuciem, że są grupy, które nas poniżają. Podszyty jest gniewem i resentymentem, a jego źródło to przekonanie, że ktoś nam wstyd wpycha do gardła, by udowodnić swoją kulturową i moralną wyższość. Czyli „pedagogika wstydu” w działaniu. – Wstyd, duma i gniew to potężne emocje. By je zmobilizować, populistyczni politycy chętnie używają metafory kolonizacji. I wskazują kolonizatorów – czyli elity. Chcą pokazać, że elity nie tylko panują nad „zwykłymi ludźmi”, ale także zawstydzają ich jako kogoś niższego i gorszego. Wymarzona wolność była czasem iluzoryczna Myślę, że przyłożyli do tego rękę liberałowie, którzy mówili: „Narodzie wyciągnięty z komuny, pracuj ciężko, bo musimy gonić świat. Nie dyskutuj, tylko słuchaj tych bardziej zasłużonych”. – Taka narracja przez długi czas w Polsce dominowała. Ten sposób myślenia sprowadza się do prostej tezy, że nasze prawa obywatelskie i szacunek ze strony państwa zależą wyłącznie od naszej efektywności na rynku pracy, od tego, na ile dobrze sobie radzimy w sferze ekonomicznej. Zarabiasz – jesteś super, straciłeś pracę – jesteś nieudacznikiem, leniem, obciążeniem dla społeczeństwa. – Tak to wyglądało. Osoby, które korzystały z pomocy państwa, były piętnowane jako roszczeniowe i mentalnie niedostosowane do nowych czasów, jako obywatele drugiej kategorii. Za „komuny” człowiek miał pracować i cieszyć się, że żyje w najwspanialszym ustroju. Przyszedł kapitalizm i co się zmieniło? Też ma pracować i cieszyć się, że buduje świetlaną przyszłość. – Zmienił się choćby zakres indywidualnych i zbiorowych wolności. W tym sensie warunki zasadniczo się zmieniły. Ale gdy się popatrzy na losy krytyków neoliberalizmu, widać, że owa wymarzona wolność była czasem iluzoryczna. Pamięta pan losy filmu o Amwayu? Pamiętam. Został zakazany. – Tak, został zakazany przez sąd. Kiedy pojawiała się krytyka systemu, system reagował. Tak było również w przypadku prof. Kowalika, który był twardym, kompetentnym krytykiem neoliberalizmu – i został zmarginalizowany w sferze publicznej i w sferze naukowej. Podobnie działo się w innych przypadkach, chociażby w kontekście kultury popularnej i mediów. Tam dokonywał się proces cenzury. Miejsce startu ma zasadnicze znaczenie Tadeusz Kowalik, także Karol Modzelewski, grupa profesorów, którzy nie byli w mainstreamie, bo krytykowali neoliberalizm – oni byli wypychani. – Widać więc, że istnieją mechanizmy chroniące system. Teraz pytanie: czy jesteśmy w stanie stworzyć demokrację, która będzie miała wbudowane mechanizmy krytyki i refleksyjności? Taką, w której nawet najbardziej rewolucyjne idee nie będą automatycznie delegitymizowane, ale staną się przynajmniej częścią publicznego namysłu? Gdyby liberalna demokracja była bez wad, nie trzeba by jej bronić. A ona jest w kryzysie. – Zdaniem prof. Nancy Fraser źródłem dzisiejszego kryzysu jest „progresywny neoliberalizm”, osadzony na aliansie finansistów i biznesu z liberalnym mainstreamem, do którego należy też część feministek, przedstawicieli ruchów LGBT czy ruchów antyrasistowskich. Taki sojusz? – Tym, co łączy te dwie grupy, jest bardzo podobna wizja redystrybucji i uznania, oparta na zasadzie: każdemu według jego osiągnięć. Że to właściwie nieważne, z którego miejsca w wyścigu startujemy, bo jeśli tylko się przyłożymy, możemy dobiec na metę pierwsi. Tymczasem wszystkie badania pokazują, że miejsce startu ma zasadnicze znaczenie. Zdarzają się wyjątki, ale reguła jest bezlitosna. A generalnie należy pamiętać, że liberalna demokracja jest pewnego rodzaju obietnicą. Powinniśmy więc mieć możliwość przyglądania się jej, tak jak każdemu projektowi politycznemu, czy i na ile obietnice realizuje. Czy to uczciwa obietnica? – Jej probierzem jest zawsze stosunek do mniejszości, czy to będą mniejszości ekonomiczne, czy etniczne, czy ludzie o mniejszym kapitale kulturowym. Ich los to papierek lakmusowy pokazujący, na ile liberalna demokracja spełnia swoje obietnice. Ale pomijając spór