Są takie tygodnie, kiedy nie wiadomo, po jaki sięgnąć temat, za którą kwestią się ująć, a jakim siłom przeciwstawić. Które oczywistości tak bardzo ociekają sokami oczywistościowymi, że szkoda na nie ścierki słów. I taki to był dla mnie tydzień. Miliony rad, mądrości, zaleceń i rozwiązań, kiedy tylko zmarł ośmioletni Kamilek, zatorturowany przez ojczyma na śmierć. Kaskady konferencji prasowych speców od „sprawiedliwości”, którzy na wszystko mają mantrę karośmierciową. Jakże ona wygodna, bo żre medialnie i jest niewykonalna w przewidywalnym czasie do zmartwychwstania, a zwalnia ich od realnej odpowiedzialności za niewydolne instytucje, zabezpieczenia systemowe, które są, ale nie działają, niedowidzące, nieruchawe. A przecież ledwie w marcu w tempie japońskich kolei policja odebrała dziecko opozycyjnej aktywistce, nie mając ku temu żadnych realnych podstaw. Szybko, dotkliwie, choć całkowicie bez powodu, policjanci wkroczyli w niewymagającą żadnej korekty relację i opiekę matki nad autystycznym synkiem. A Drakula polskiej edukacji, zwany ministrem Czarnkiem, zapewnił, że Kamilek zginął nie z powodu poparzenia wrzątkiem, pobicia i skrajnego zobojętnienia służb, sądów itp., tylko przez ataki na wartości chrześcijańskiej rodziny, do której po każdym akcie rozpaczliwego ratowania się odwożono chłopczyka z powrotem. Święta rodzina. Kiedy satyryczny oddział opozycyjnych prześmiechowców i prześmiechowczyń pod nazwą Lotna Brygada Opozycji jak co miesiąc szykował coś na miesięcznicę kaczyńską (wciąż śmierć Kaczyńskiego obchodzimy co miesiąc, a Jezusa tylko raz do roku), wystarczyło, że na czołach napisali sobie PiS, i w tym momencie stali się niewidzialni dla policjantów pilnujących jak amerykańskiego skarbca w Fort Knox smoleńskich schodów. Nawet dmuchaną kaczkę udało im się tam wnieść. Onet ujawnił, że z powodów czysto politycznych, na bezpośrednie polecenie ministra Błaszczaka, nie prowadzono nawet dyskrecjonalnego poszukiwania rakiety, która w grudniu wleciała na terytorium Polski, bo mogłoby to wykazać pustosłowie zapewnień tegoż Błaszczaka i jego kamratów, że polskie niebo jest nienaruszalne, bezpieczne i nadzorowane. Ale wtedy okazało się, że samolot polskiej Straży Granicznej broniący Rumunii nad Morzem Czarnym w ramach Fronteksu, został rozkołysany przez blisko przelatujące rosyjskie myśliwce. Granica morska Rumunii została uratowana, polski samolot zniżył się, ale nie spadł. Uff! Polskie MSZ wezwało na dywanik ambasadora Rosji. Równocześnie, podobnie jak przed rokiem, policja nie sprostała zapewnieniu ambasadorowi możliwości złożenia 9 maja wieńców pod pomnikiem żołnierzy radzieckich poległych w walkach z hitlerowcami o wyzwolenie Polski. W tym czasie w Rosji w zamachu na Zachara Prilepina, jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy rosyjskich i jednocześnie ważnego aktora propagandy putinowskiej, zginął kierowca samochodu Prilepina, a sam pisarz został ciężko ranny, stracił nogę. Sporo wyrazów schadenfreude rozległo się nad Wisłą. Pisarz Szczepan Twardoch, który w niedawnym tekście dziennikarskim (ale niedziennikarskim, bo pisał go jako pisarz, i to Ślązak, a nie żaden Polak – choć po polsku, jak wszystko, co pisze) przyznał, że gdy zawiózł auta dla walczących Ukraińców, „pomógł zamocować pod drona termobaryczny granat, a potem patrzył na ekranie, jak pilot wrzuca go do rosyjskiego okopu”, w kwestii Prilepina stwierdził, że „jest on wybitnym pisarzem wspierającym słowem i czynem wyjątkowo podłą sprawę i przy tym nie zdradzającym objawów szaleństwa jak na przykład Pound swojego czasu. Bomba pod samochodem jest w tej chwili najlepszą formą uznania dla jego niewątpliwego talentu”. W tym tekście starał się także sobie samemu wyjaśnić własną (chłopięcą) fascynację wojną i swoją obecność w Ukrainie. Pisał, że dzięki śmierci zaprzyjaźnionego żołnierza ukraińskiego „i dziesiątkom tysięcy podobnych ofiar przeciwko rosyjskim czołgom nie będę musiał walczyć ja albo moi synowie i miliony ich rówieśników w Polsce, w Rumunii, na Litwie czy w Niemczech”. I równocześnie na tej wojnie załatwiał swoją osobistą, śląską sprawę: „Mam stare, rodzinne niezałatwione sprawy z Rosją. (…) Zbrodnie, jakich Armia Czerwona dopuściła się w Przyszowicach 27 stycznia 1945 r., dotknęły bezpośrednio kobiet z mojej rodziny, mojej babci i mojej prababci”. Jednemu z najbardziej poczytnych polskich pisarzy w ukraińskiej wojnie nie chodzi bynajmniej o Ukraińców, tylko o własne porachunki z Armią Czerwoną – 80 lat po zakończeniu wojny??? Z armią, w której walczyło prawie 2 mln ukraińskich żołnierzy? Może już lepiej było pozostać przy prostej, maczystowskiej deklaracji uwielbienia dla wojny samej w sobie? „Wojna władała moją wyobraźnią, od kiedy byłem dzieckiem. Fascynowała mnie i nurtowała