Jesteśmy coraz bardziej ciekawi rodaków, którzy uczyli, nie jak bohatersko ginąć, ale jak rozsądnie żyć Bum na ekranowe biografie wybitnych współczesnych Polaków trwa. Film „Bogowie” o prof. Relidze obejrzało dotąd przeszło 2 mln widzów. „Sztukę kochania. Historię Michaliny Wisłockiej” – 1,6 mln. Jesteśmy coraz bardziej ciekawi rodaków, którzy uczyli, nie jak bohatersko ginąć, lecz jak rozsądnie żyć. A w historii XX w. mamy jeszcze spory zapas postaci, które aż się proszą na ekran. Bo barwne, źle przedstawiane, niesformatowane. Ale zawsze z potencjałem. A że kino myśli obrazem, anegdotą, spróbujmy mu je podsunąć. Śmierć od wody sodowej Wyobraźmy sobie pilota Franka Żwirkę, promowanego dopiero co, w roku 1924, na porucznika w jednostce lotniczej w Grudziądzu, jak wykonuje swój ulubiony numer. Nie, wcale nie te słynne beczki i korkociągi, od których widzom krew ścinała się w żyłach. Franek lata sobie wysoko i tylko popatruje, kiedy na poligonie pod miastem słynna kawaleria z Grudziądza ustawi się w nienagannym szyku bojowym. Wtedy nagle przelatuje tuż ponad głowami szwadronów, a konie w panice rozbiegają się na wszystkie strony. Sypały się nagany, ale Żwirko i tak był najlepszy, zwłaszcza podczas nocnych lotów, kiedy za całą nawigację musiała mu wystarczyć obserwacja gwiazd. Szybko więc awansował, a w Warszawie poznał konstruktora Stanisława Wigurę. Stali się nierozłączni – pomysłowy konstruktor i ryzykancki oblatywacz. I tak nadszedł rok 1932, a z nim – europejski Challenge. Lekkie samoloty, do pokonania 7 tys. km w sześć dni. Polecieli samolocikiem RWD-6 projektu Wigury, wyklepanym po godzinach w hangarach na Okęciu. W ostatnią niedzielę sierpnia na berlińskim lotnisku Tempelhof, po próbie prędkości maksymalnej, Żwirko i Wigura wylądowali jako pierwsi. Nagrody, gratulacje i – do Warszawy. Tak jak wtedy się latało: wzdłuż linii kolejowej Berlin-Poznań-Warszawa, bo innej nawigacji nie było. Na Okęciu tłumu entuzjastów nie była w stanie opanować nawet policja konna. Audiencje, gratulacje od najwyższych dostojników i wyrazy nadziei, że tak zdolny tandem dźwignie polskie lotnictwo. Żwirko i Wigura to byli twardzi i trzeźwi faceci, ale tym razem sodówka wyraźnie uderzyła im do głowy. Na fali uniesienia zapomnieli, że ich RWD-6 to świetnie skonstruowana, ale przecież też wyklepana w amatorskich warsztatach maszynka do latania. I co najważniejsze – po Challenge’u wyeksploatowana do granic. Po kilku dniach, bez przeprowadzenia koniecznego przeglądu technicznego, wsiedli do tego swojego cuda, żeby się przelecieć dosłownie kawałeczek. Na zawody lotnicze do Pragi. W tamtych czasach awaria samolotu nie była niczym nadzwyczajnym. Jak dostawał zadyszki, lądowało się na pierwszej lepszej łące, naprawiało i frunęło dalej. Ale nie tym razem. Kiedy Żwirko i Wigura lecieli nad Beskidem Śląskim, w okolicach Cieszyna po prostu mocniej dmuchnęło. To wystarczyło, by ich wymęczony samolocik po prostu rozpadł się w powietrzu. Runęli. Nie mieli najmniejszych szans. Bardzo polska śmierć. Polskie było też pożegnanie wyczynowców. W Warszawie zgotowano im pogrzeb nie mniej uroczysty niż prezydentowi Narutowiczowi i marszałkowi Piłsudskiemu. Niech sczezną artyści! Dla filmu nawet najwięksi bywają straceni. Tłumaczyła to Szymborska: co z tego, że poeta pisze interesujący wiersz, skoro na filmie trzeba by pokazać, jak godzinami siedzi w stroju niedbałym i rozmyśla, a potem stawia na kartce parę wersów. I już. Ale w przypadku Magdaleny Abakanowicz musiało to wyglądać inaczej. Jej prace w płótnie od początku miały trzeci wymiar. Lawa zakrzepła na stokach wulkanu, stalaktyty w głębi jaskiń, plątanina lian w dżungli – to dostrzegali krytycy w abakanach. Widzimy, jak artystka uwija się, krząta wokół obiektów, które są dwa albo i trzy razy wyższe od niej. Jak ładuje w te swoje kadłuby zwoje lin, kłęby pakuł, sznurów, włókien, jak z głów robi miniaturowe pacynki albo w ogóle je ucina. Ustawia toto – wybebeszone, odmóżdżone – w karnych szeregach, że niby otacza ją anonimowy, bezmyślny tłum. I żeby wrażenie nie rozwiało się po zakończeniu wernisażu, przerzuca się z nietrwałego płótna na drewno, na żeliwo. Obiekty pojawiają się w miejscach publicznych, np. 40 „pleców” w Hiroszimie, na wzgórzu, na którym schroniła się garstka ocalałych po wybuchu bomby atomowej. I ironiczna pętelka. Kiedy artystka ustawiła swoich 112 „Nierozpoznanych” z żeliwa na poznańskiej Cytadeli, miejscowi „nierozpoznani” bardzo się ucieszyli. Bo to rozległy teren spacerowy, tymczasem nie było tam wtedy ani
Tagi:
polskie kino