Karny obóz czy schronisko

Karny obóz czy schronisko

W domu samotnej matki zamiast spokoju znalazły upokorzenie Wąska, górska droga. Ludzie przyjeżdżają tu odpoczywać, nabierać zdrowia, a one z tobołkami albo i nie, bo uciekając przed zwyrodnialcem, którego kiedyś nazywały swoim mężczyzną, nie zawsze miały możliwość zabrania czegokolwiek. Jadą z całym dobytkiem i dziećmi – najczęściej dwójką, trójką drobiazgu, a bywa, że jeszcze z wypuczonym ciążą brzuchem – zostawiając dotychczasowe życie. Wreszcie widać dom – schronisko dla samotnych matek w Świeradowie Zdroju – drewniany, zapuszczony. Wybawienie czy ostatnie już miejsce na Ziemi, o którym nawet Bóg zapomniał? Wędrowniczka – Zwariować by można, gdyby to puścić na żywioł – tłumaczy dość surowy regulamin schroniska jego kierownik, Jan Gościcki. 17 pokoi, w każdym rodzina, czyli matka z dziećmi, czasem też z ojcem. Edyta przyjechała z luksusowego, jak twierdzi, schroniska prowadzonego przez siostry zakonne. „Czarne habity”, opowiada, poniżały ją przy każdej okazji i traktowały gorzej niż lumpów z ulicy. Ma lat 21, w tym dwa poniewierki: została wypędzona z rodzinnego domu, bo spodziewała się dziecka. W pokoju, który zajęła Edyta, przebywała niedawno 17-latka w ciąży. Przybrani rodzice po prostu się jej pozbyli. Była adoptowana, ale czy to może ich tłumaczyć? Na przełomie lat 1995-96 dawny pensjonat opuszczony przez pracowników Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska we Wrocławiu zajął ze swoimi ludźmi Marek Kotański. Tuż przed tym budynek został w ciągu jednej nocy doszczętnie ograbiony. Mimo że sprawa zbulwersowała niewielki Świeradów, sprawcy nigdy nie wykryto. Monar obejmował więc ruinę. Kotański zawarł porozumienie z Inspektoratem, że otrzyma dom na własność w zamian za remont. – Nic nie wykonano i umowa pozostała na papierze – mówi Wojciech Kudera, burmistrz Świeradowa. – Monar nie jest właścicielem budynku, którego stan techniczny pogarsza się, wręcz zagraża mieszkańcom. Inspektorat chętnie pozbyłby się domu, a planujemy komunalizację terenu i zagospodarowanie go na cele turystyczne. Powstanie tu dolna stacja kolejki gondolowej na Stóg Izerski. Tymczasem stan techniczny daje się we znaki półlegalnym lokatorom. Wilgoć i zaduch – to pierwsze wrażenie, jakie odniosła Tania, zagubiona w naszym kraju Rosjanka z synkiem Polaka. Miała świeżo w pamięci wałbrzyski Ośrodek Interwencji Kryzysowej Komitetu Praw Dziecka i naiwnie uwierzyła, że wszędzie otrzyma pomoc na właściwym poziomie. Tymczasem, gdy przywlokła się na górę, nie było tam nawet prądu; z powodu ogromnych długów przerwa w dostawach trwała w sumie pół roku. Oszczędzano na wszystkim, również na ciepłej wodzie. I dlaczego ten dom ma w nazwie „dla niepełnosprawnych”, skoro nie ma w nim ani śladu najprymitywniejszych nawet udogodnień? Najtrudniej jest Władce z kalekim synem. Taszczy inwalidzki wózek po stromych schodach i truchleje na myśl o zimie. Dotąd chłopiec przebywał podczas roku szkolnego w ośrodku z internatem, ale zakończył już edukację. Cień „Trójkąta” Kiedy przed kilkoma laty Góry Izerskie zatruto tak, że całe połacie lasów zamieniły się w suche cmentarzyska, Polska, Czechy i Niemcy uzgodniły podjęcie szeregu działań proekologicznych. Wspólny program nazwano „Czarnym Trójkątem”. Ustalono m.in. zainstalowanie sieci stacji monitorujących zanieczyszczenia środowiska. I tu padł cień na dom samotnej matki. Dokładnie naprzeciwko stoi jedna ze stacji, dlatego nie wolno ogrzewać budynku koksem, węglem, drewnem ani czymkolwiek podobnym. Pomiar byłby fałszywy. W domu samotnej matki czuć więc wilgoć nawet w upalne dni. Gościcki tłumaczy wszystko faktem, że obiekt nie należy do Monaru. Nie będą inwestować w coś, co jest nie wiadomo czyją własnością. Zresztą bez przesady – zalecenia powiatowego inspektora budowlanego wykonali i nikomu nic nie grozi. – W życiu nie widziałem czegoś takiego! – wspomina Wiesław Cegliński, powiatowy inspektor budowlany w Lubaniu. – Drut nawinięty na cegłę służył jako grzejnik. Po naszych kontrolach przynajmniej te największe zagrożenia zostały usunięte. Wyłączono z użytku ostatnią kondygnację, bo groziło to katastrofą budowlaną. A obiekt dopuszczony jest do użytku, bo nie wiadomo, co zrobić z ludźmi. Wiesław Cegliński był tak wstrząśnięty wynikami kontroli, że wyszukał dom, do którego można by przenieść schronisko i przygotował projekt umowy o dzierżawę za symboliczną sumę. Nie wie, dlaczego nie doszło do jej zawarcia. Właściciel – nadleśnictwo – był chętny. Dyscyplina – rzecz

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 44/2001

Kategorie: Reportaż