Każda wojna ma swój język

Każda wojna ma swój język

Ma³gorzata Szczepañska-Piszcz

Wszystko wskazuje, że nie ma narodów odpornych na propagandę polityczną Dr hab. Rafał Zimny – profesor UKW w Bydgoszczy, członek Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN Mamy wojnę, a ta nie istnieje bez propagandy, która wpływa na nasz język: zmienia znaczenia słów, miesza konteksty, tworzy nowe określenia, odziera z godności, szczuje jednych na drugich. – Zacznijmy od tego, że samo słowo propaganda nie musi mieć negatywnego znaczenia. Mówimy przecież np. o propagowaniu zdrowego stylu życia. Jednak w wydaniu politycznym kojarzy się zdecydowanie negatywnie. Między innymi dlatego, że oba totalitarne reżimy XX w. wypracowały doskonałe i złowrogie systemy propagandowe. Ale, co warto podkreślić, propaganda nie jest prostą agitacją. Jest perswazją pozyskującą: propagując coś, chcemy na długo pozyskać zwolenników dla jakiegoś poglądu czy idei. Tę długofalowość widać nawet w łacińskim źródłosłowie: propagare znaczy szczepić, krzewić. Natomiast agitacja – czyli perswazja pobudzająca – jest nastawiona na pozyskanie tu i teraz. Tak działają reklama czy komunikaty w kampanii wyborczej. Masz kupić konkretny krem albo przyjść zagłosować, a potem już nikogo nie obchodzisz. Wszystko wskazuje, że nie ma narodów odpornych na propagandę polityczną. Nawet my, w tej części Europy, którzy, będąc tak długo pod butem rosyjskim, byliśmy poddawani przez dziesięciolecia propagandzie i manipulacji, nie wypracowaliśmy odporności. Propaganda bywa często bardzo wspierana. – I to zwłaszcza środkami pozajęzykowymi. Dziś w Rosji za wyjście z transparentem Niet wojnie trafia się na komisariat. Ostatnio uchwalono, że na 15 lat można pójść do więzienia za mówienie o wojnie w inny sposób niż rząd rosyjski, czyli niezgodnie z oficjalną propagandą. Sankcje grożą tam za samo użycie słowa wojna w odniesieniu do tego, co teraz dzieje się w Ukrainie. – Słowo wojna zastąpiono określeniem „specjalna operacja militarna”. I tak doszliśmy do popularnego zabiegu propagandowego – eufemizacji, czyli zakrywania rzeczywistości gładkimi słowami. Znamy to dobrze z PRL, gdy strajki nazywano „tymczasowymi przerwami w pracy”, z języka III Rzeszy pamiętamy złowrogo kojarzące się dziś „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”. Teraz u Putina mamy „denazyfikację” i „demilitaryzację”. W pierwszym przemówieniu powiedział, że celem „specjalnej operacji wojskowej” jest „denazyfikacja” i „demilitaryzacja” Ukrainy. Co brzmi naukowo i jest – zaryzykowałbym twierdzenie – co najmniej dla połowy słabo wykształconego społeczeństwa rosyjskiego niespecjalnie zrozumiałe. Ale są to z pewnością straszliwe słowa, bo odsyłają do kontekstu procesów norymberskich po zakończeniu II wojny światowej. Rzekome denazyfikacja i demilitaryzacja przykrywają – jak się okazuje, skutecznie – prawdziwy cel: brutalną próbę podporządkowania Ukrainy. Rosjanie wierzą, że walczą z nazizmem w Ukrainie. Dlaczego? – Bo to jest od II wojny światowej stały, wciąż żywy motyw radzieckiej, a potem rosyjskiej propagandy. Wielu Rosjan wierzy, bo jest w tej wierze utrzymywanych przez rządzących od ponad 70 lat, że to Związek Radziecki wyzwolił Europę od nazizmu. Co jest prawdą, ale nie do końca. Bo przecież ZSRR dokonał tego w koalicji z Amerykanami i Anglikami. Jednak współsprawstwo już się przemilcza. Tak powstał święty mit Związku Radzieckiego jako wybawiciela Europy. Putin teraz tylko pod niego się podłączył. Różnica jest jedynie w obudowie tego mitu. W ZSRR była ona internacjonalistyczna: Rosjanie zrobili to dla pokoju na świecie, a za Putina ta obudowa jest zdecydowanie nacjonalistyczna: Rosjanie „interweniują” w Ukrainie dla swojego interesu, w swojej obronie i obronie ukraińskich Rosjan, co oznacza, że Ukraina w tej koncepcji jest tylko częścią imperium rosyjskiego, a Rosja ofiarą, nie agresorem. Putin nawiązuje w ten sposób do koncepcji russkowo mira, czyli rosyjskiego pokoju, a raczej rosyjskiego świata. Czyli jakiego? – To świat, w którym Rosja jest centrum politycznym i kulturowym wschodu Europy. Wszystkie kraje objęte tym wpływem mają być całkowicie podporządkowane i posłuszne Moskwie. Do tego dochodzi jako spoiwo religijne prawosławie w jedynym słusznym wydaniu, tj. Cerkwi patriarchatu moskiewskiego. Wypowiedzi jej zwierzchnika, patriarchy Cyryla, silnie wpisują się w putinowską propagandę, a mówiąc wprost – są skandaliczne jak na przywódcę duchowego. Patriarcha Cyryl dopatruje się np. w prowadzonej przez Rosję wojnie, a właściwie „specoperacji”, metafizyki czy wręcz działania, którego życzy sobie Bóg, tak aby russkij mir (oparty na prawosławiu i tradycji samodzierżawia) był we wschodniej Słowiańszczyźnie jedynym możliwym stanowiskiem moralnym i politycznym. Naród ukraiński, który zgłosił chęć integracji

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 15/2022, 2022

Kategorie: Kraj, Wywiady