Każdy ćpun to diler

Nie mają tego wypisanego na czole. W Warszawie handluje narkotykami inwalida, pracownik pizzerii, a nawet motorniczy Godzina czternasta. Z policyjnego parkingu ruszamy nie oznakowanym polonezem. Mimo to samochód jest dobrze znany wśród mokotowskich handlarzy narkotyków. – Bywa, że jeden z nich parkuje przed komisariatem i przez komórkę nadaje, że wyjeżdżamy. To taka ich własna policja. My ich śledzimy, a oni nas – mówi jeden z policjantów. Samochodem kieruje Paweł, specjalizujący się w narkotykach już szósty rok. Trudno rozpoznać w nim policjanta. Sportowa bluza, spodnie z kieszeniami po bokach. Pistolet trzyma nie w kaburze, tylko za paskiem. Jak trzeba, mówi narkotykowym slangiem: – Muszę udawać ich kumpla. Był u nas w sekcji jeden policjant, który krzyczał na narkomanów: “Jesteś zerem!”. Ci się go bali, ale nic mu nie mówili. Z kolei inny potrafił do dilera zagadać w stylu: “No i co, przeskrobałeś kolego?”. Też nie znalazł wspólnego języka. A ja muszę. Żeby nakłonić do współpracy, wiedzieć, co się dzieje. Obok Pawła siedzi Robert. Zna, jak twierdzi, wszystkich, którzy są w interesie. Sprawia wrażenie milczka. Ale jak trzeba, potrafi mocno huknąć na gówniarza z prochami. Przejeżdżamy obok Pizzy Hut. – Pracował w niej chłopak, który był dilerem. Jak się któregoś dnia spóźnił do pracy, to przed restauracją czekało dwadzieścia osób na towar. Ten nawet się nie krępował. Podchodził, brał kasę i dawał. Już siedzi – mówi Paweł. Inni ciekawe przypadki: motorniczy-kobieta sprzedawała narkotyki podczas swojej pracy w tramwaju, przez małe okienko w kabinie. Inwalida, lat 51. Jeździł białym oplem z naklejką wózka inwalidzkiego na szybie. Też sprzedawał. Mijamy żeńskie liceum katolickie. Kilka tygodni temu policjanci uprosili dyrektorkę szkoły, żeby pozwoliła im zarejestrować scenę zakupu dragów ze szkolnego okna. Filmowanie trwało w najlepsze, gdy nagle pojawili się policjanci z innej dzielnicy i zatrzymali handlarza oraz jego klientów. – Teraz koleś siedzi za 11 porcji heroiny “brown sugar”. A tak naprawdę sprzedawał ją kilogramami. Nikt już nie wydaje narkotyków w mieszkaniach. Handel wyszedł na ulicę. Najłatwiej zamówić działkę przez telefon komórkowy. Ostatnio modne stały się stacje benzynowe. Wieczorami na parkingach zawsze można dostrzec grupkę młodych ludzi. Po kilku minutach parkuje obok samochód. Moment przekazania towaru jest niedostrzegalny. Po chwili samochód odjeżdża. Inne miejsca, w których łatwo jest handlarzom sprzedawać dragi, to puby i dyskoteki, zwane przez dilerów pieszczotliwie “disaptekami”. W ostatnio znowelizowanej ustawie o narkotykach znalazł się zapis, który nakłada na właścicieli lokali rozrywkowych obowiązek powiadamiania policji, jeśli mają wiarygodne informacje o sprzedaży narkotyków, nakłanianiu do zażywania lub dzieleniu się nimi. Za brak reakcji właścicielom grozi do trzech lat więzienia. – Będzie łatwiej pracować. Da nam to możliwość nacisku na drobnych narkomanów, pozyskiwanie informacji, kto handluje – uważa Robert, w policji od dziesięciu lat. – Pojawiły się już wprawdzie krytyczne głosy, że niby nie wiadomo, przeciwko komu ma być ta ustawa: handlarzom czy uzależnionym. Prawda jest taka, że każdy ćpun to potencjalny diler. Nawet, jeśli nie handluje bezpośrednio towarem, to pokazuje innym, jak się bierze narkotyki. Dlatego ważne jest, żeby narkotyk parzył w łapę. Również tych, którzy dopiero zaczynają brać. – Nie działamy w pubach. Nie stać nas na to – dodaje Paweł. – Nie ma pieniędzy operacyjnych. Ostatnio zapłaciłem z własnej kieszeni 200 złotych narkomanom za informację. Powinienem te pieniądze odzyskać, ale pewnie dopiero za kilka miesięcy. Czy rozejrzałeś się po naszym komisariacie? Owszem. W pokoju policjantów od narkotyków zauważyłem bałagan. – Pracujemy czasami przez kilka dni bez przerwy – tłumaczył mi jeden z policjantów (żaden nie chciał podać swego nazwiska). Choć położony w środku stolicy komisariat dopiero co przeszedł remont, pozostały w nim stare szafy, jakiś portret komunistycznego dygnitarza, radio marki “Jubilat”. Na ścianie wisi tarcza do rzutek. Na stoliczku archaiczny toster do grzanek. Biurka i krzesła są prywatne. Maszyna do pisania tylko czasami czynna – jeśli ktoś kupi za własne pieniądze taśmę. Nie ma komputera. Na notatnik z informacjami mówi się “laptop”. Nowością jest aparat cyfrowy. Brak jednak kolorowej drukarki do zdjęć. Przy dwóch biurkach pracuje pięciu policjantów. Kiedyś,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 40/2000

Kategorie: Społeczeństwo