Kilku graczy, jeden kandydat

Kilku graczy, jeden kandydat

Zjazd PZPN potwierdzi mocną pozycję prezesa, bo reprezentacja wygrywa Michał Listkiewicz, prezes PZPN Tym wydarzeniem żyją od wielu miesięcy głównie działacze futbolowej Rzeczypospolitej. Od dawna bowiem wiadomo, że w sobotę, 11 grudnia, odbędzie się Walne Zgromadzenie Sprawozdawczo-Wyborcze Polskiego Związku Piłki Nożnej. Punktów obrad mnóstwo, ale – jak wskazuje praktyka – najważniejszy jeden. Dostaniemy odpowiedź na pytanie, kto wyjdzie ze stołecznego Sheratona, by przez najbliższe cztery lata kierować najpotężniejszym związkiem sportowym w naszym kraju. Całkiem do niedawna zapowiadało się na wręcz morderczy bój kilku twardych konkurentów. Po kraju krążyły opowieści najróżniejszej treści Tworzono i publikowano własne – bardziej sufitowe – listy rankingowe. Najmocniejszym graczem wydawał się wrocławski polityk i działacz sportowy, Grzegorz Schetyna. Jego notowania były wysokie, zważywszy, że należy do prowadzącej w sondażach popularności Platformy Obywatelskiej. Rzekomo pan Grzegorz miał się dogadać z kilkoma zaprzyjaźnionymi żurnalistami, by w ostatniej przedwyborczej fazie ostro zaatakować pozycję obecnego prezesa, Michała Listkiewicza. Warunkiem odstąpienia od takowego zamiaru miało być tajne porozumienie zawarte przez obu panów. Dla Schetyny fotel, dla popularnego „Misia” wysokie stanowisko w zarządzie, ale przede wszystkim święty spokój. Chce się powiedzieć: czegóż to piłkarscy działacze nie wymyślą, jak bowiem naprawdę przedstawia się sytuacja, o tym poniżej… Nie chcą się kopać z koniem – Panie prezesie, jak się czuje zdecydowany faworyt, który w zasadzie już wygrał wybory przed… wyborami? – zapytałem urzędującego przy Miodowej 1 w Warszawie Michała Listkiewicza. – Nie zgadzam się z takim stwierdzeniem, bo ono przekreśla znaczenie oraz rolę ponad 200 delegatów, którzy przyjadą do Warszawy i to oni zdecydują, kto będzie prezesem. Oczywiście, bez fałszywej kokieterii, skoro postanowiłem wystartować, to z nadzieją na zwycięstwo, bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie pakuje się świadomie w przegrane sprawy. Na dzisiaj jestem jedynym oficjalnym kandydatem i dlatego jestem faworytem. Na razie walczę sam ze sobą i ubolewam nad ułomnością ordynacji wyborczej – warto ją na przyszłość zmienić, by wzorem FIFA 60 dni przed wyborami trzeba było zgłosić wolę kandydowania: swoją sportową biografię oraz plan działań. Inaczej mamy w pewnym sensie do czynienia z chorą sytuacją, że może wyskoczyć królik z kapelusza minutę przed głosowaniem. – Z tym królikiem to nie do końca prawda, przecież lista delegatów została zamknięta i brakuje na niej nazwisk, wydawałoby się, pana najgroźniejszych konkurentów. – Rzeczywiście nie ma panów Grzegorza Schetyny czy Piotra Nurowskiego. Z oboma prywatnie bardzo się lubimy i szanujemy, a wieść gminna niosła po kraju, iż będą kandydować. Jednak myślę – dzisiaj mamy takie czasy – że może się liczyć wyłącznie ktoś ze środowiska. – Można się pokusić o tezę, że siła prezesa polega na poparciu działaczy z terenu i nie zastąpią jej poufne, gabinetowe rozmowy w stolicy. – Tak, oczywiście. Przed poprzednimi wyborami wspólnie z moim najbliższym współpracownikiem Eugeniuszem Kolatorem przemierzyliśmy po Polsce kilkanaście tysięcy kilometrów. Spotykaliśmy się z przedstawicielami nie tylko najwyższych lig, lecz nawet A, B i C klasy. Teraz nie było już takiej potrzeby, ponieważ ludzie mnie znają i wiedzą, czego mogą po mnie się spodziewać. Ale na liście delegatów widzę nazwiska co najmniej kilku osób, które mogłyby być trudnymi, silnymi rywalami, gdyby wystartowały. To Antoni Piechniczek, Jerzy Engel i Grzegorz Lato. Zapytany „na wyborczą okoliczność” senator Lato objaśnia: – To miłe, co sądzi o mnie prezes Michał Listkiewicz, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, by stanąć z nim w szranki. Zacznijmy od tego, iż nie wyobrażam sobie, jak mógłbym pogodzić obowiązki senatora RP z szefowaniem w PZPN. Po drugie, prezes musi na stałe mieszkać w Warszawie. Nie da się działać z doskoku albo na telefon. Panowie, bądźmy poważni. Jednym z najgroźniejszych rywali do prezesowskiego stołka miał być przewodniczący Najwyższej Komisji Odwoławczej PZPN, Eugeniusz Stanek. Już ponad rok temu ogłosił publicznie chęć kandydowania, a jednak… Co takiego się stało, iż zmienił zdanie, i nawet Listkiewicz o nim nie wspomniał? Mecenas Stanek odpowiada: – W minionych miesiącach odbyłem wiele rozmów sondażowych. Miałem okazję się przekonać, na jak duże poparcie może liczyć

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 50/2004

Kategorie: Sport