Kino to nie opera – rozmowa z Michałem Lorencem

Kino to nie opera – rozmowa z Michałem Lorencem

Kompozytorami byli Bach, Vivaldi, Górecki, ale niekoniecznie jestem nim ja Michał Lorenc, twórca muzyki filmowej – w latach 1973-1977 związany z Wolną Grupą Bukowiną. W latach 1979-1981 wraz z Jackiem Kleyffem i Michałem Tarkowskim współtworzył Teatr Paranoiczny. Autor muzyki do ponad 90 filmów, m.in. „Złoto dezerterów”, „Kroll”, „Łuk Erosa”, „Śluby panieńskie”, i seriali telewizyjnych, m.in. „Plebania”, „Glina”, „Przedwiośnie”, „Oficer”, „Ojciec Mateusz”. Niemal co roku muzyka Michała Lorenca zdobywa nagrody na festiwalach filmowych, w kraju i za granicą. – Zajmuje się pan już od ponad 30 lat komponowaniem muzyki dla filmu i telewizji, a w kwietniu 2010 r. pańska twórczość stała się synonimem narodowej żałoby i emocji, które towarzyszyły wówczas niemal wszystkim Polakom. Czy kiedykolwiek przewidywał pan, że zajdzie tak wysoko? – Pisałem muzykę do filmów, w których grali Jack Nicholson („Krew i wino”), Mickey Rourke („Exit” i „Red”) czy Pete Postlethwaite („Bandyta”), i rzeczywiście bywało, że „zaszedłem” dość wysoko, ale mój stosunek do tego, co robię, jest pełen rezerwy. Słowo kompozytor brzmi pięknie i dla mnie znaczy bardzo wiele. Kompozytorami byli Bach, Vivaldi, Górecki, ale niekoniecznie jestem nim ja. Gdy słyszę: kompozytor Michał Lorenc, przeszywają mnie lęk i poczucie odpowiedzialności. Kompozytorem się bywa, to nie jest constans, ale łapanie pomysłów, które nie chcą dać się złapać. – Mimo to w ciągu trzech dekad stworzył pan muzykę do ponad 90 filmów i seriali, a także do wielu spektakli teatralnych. Jak to się zaczęło? – Na ten temat napisano już chyba wszystko, można to znaleźć w internetowych przeglądarkach. Jestem kompozytorem „z bożej łaski”, moje przygotowanie do zawodu było niewielkie. W latach 70. byłem związany ze studenckim teatrem i kabaretem Salon Niezależnych; wywodzę się z tego samego środowiska artystycznego co Jan Wołek, Jacek Kleyff czy Wojciech Belon. – A potem, w 1979 r., był serial telewizyjny „Przyjaciele”. Od tego czasu powstało mnóstwo muzyki. Jaki materiał najchętniej wykorzystuje pan w tworzeniu dla filmu? – Jestem amatorem i nie potrafię przetwarzać własnych doświadczeń w wygodny i charakterystyczny dla siebie styl. Nie kalkuluję, staram się unikać schematów, ale do każdego filmu usiłuję pisać muzykę, która mi się spodoba, a od lat najbardziej podoba mi się łączenie gatunków, stylów i burzenie konwencji. Ten ciągły wyścig z muzyką, z filmami, z własnym ograniczeniem pozostawia we mnie niedosyt, a jednocześnie sprawia, że czasem zdarza mi się czuć radość i wdzięczność za wszystko, co mnie spotyka. Moja muzyka nie jest wynikiem rachunków matematycznych ani intelektualnych kalkulacji, oglądam film i próbuję go zrozumieć tym dziwnym zmysłem porządkującym narrację, rytm i emocje widza. I ten zmysł w moim osobistym odczuciu czasem zawodzi, wtedy przez jakiś czas żyję w poczuciu absolutnej klęski. – Czyli tworzy pan długo i dużo poprawia? – Harmonogram pracy w filmie jest ściśle określony i trzeba się temu podporządkować, bez względu na jakość i ilość pomysłów muzycznych, dlatego zdarza się poczucie porażki. Na moje szczęście osobiste wrażenia i odczucia nie mają często żadnego związku z tym, jak to odbierają inni. Z zewnątrz może się wydawać, że zrealizowałem umowę i po prostu oddałem skończoną pracę, a ja przeżywam absolutną katastrofę. Gdy np. nagrywałem muzykę do „Zabić Sekala” i podkładałem ją później pod obraz, byłem przekonany, że dramatycznie się skompromitowałem, a potem otrzymałem za tę muzykę Czeskiego Lwa, branżowe pismo „Variety” opublikowało recenzję porównującą mnie do Aarona Coplanda. Włączyłem sobie płytę z nagraniem i aż mnie zatkało, wszystkie lęki ustąpiły. Nie mogłem uwierzyć, że to tak dobrze brzmi. – Czy często sam pan nagrywa muzykę? Jakie są pańskie ulubione instrumenty? – Są takie filmy, w których wykonuję jakąś partię instrumentalną – tak było np. w filmie o płk. Kuklińskim, w „300 mil do nieba” czy „Różyczce”, ale raczej tego unikam, bo jestem słabym muzykiem. Na szczęście współczesna technika poszła tak daleko, że nawet małpę można nauczyć znośnie grać. Jeśli chodzi o brzmienie instrumentów, jak większość ludzi uważam, że nic tak nie buduje głębi nastroju jak kwintet smyczkowy. Często używam instrumentów etnicznych, m.in. cymbałów i instrumentów perkusyjnych arabskich i afrykańskich. Teraz pracuję nad filmem, w którym używam balafonów, czyli rodzaju marimby zbudowanej przed wiekami w Afryce;

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 02/2011, 2011

Kategorie: Kultura, Wywiady