Wśród opozycji nie ma charyzmatycznych przywódców, a o władzę walczą całe klany Wrzenie ogarnęło Kirgistan. W stolicy kraju, Biszkeku, manifestanci wdarli się do siedziby rządu. Opozycja ogłosiła zwycięstwo tulipanowej czy też migdałowej rewolucji. Sąd Najwyższy unieważnił wyniki wyborów parlamentarnych. Prezydent Askar Akajew uciekł wraz z rodziną śmigłowcem do Kazachstanu. Przedtem opozycja przejęła kontrolę nad południem kraju. W Osz i Dżalalabadzie rozgniewani ludzie podpalali komendy policji. Komentatorzy mówią o trzeciej w ciągu 17 miesięcy rewolucji na obszarze postradzieckim – rewolucji tulipanowej lub migdałowej (w Kirgizji właśnie zakwitły migdałowce). W 2003 r. w Gruzji w wyniku rewolucji róż upadł zmurszały reżim Eduarda Szewardnadzego. W grudniu 2004 r. pomarańczowy zryw doprowadził na Ukrainie do klęski obozu Leonida Kuczmy i otworzył drogę do prezydentury Wiktorowi Juszczence. Czyżby wicher demokracji dotarł do niewielkiej republiki w Azji Środkowej? Kirgiska opozycja oskarżała „grupę trzymającą władzę” w Biszkeku, stolicy kraju, o sfałszowanie wyborów parlamentarnych, które odbyły się 27 lutego i 13 marca. W 75-osobowym parlamencie (zwanym Żogorku Kenesz) aż 69 miejsc zdobyli zwolennicy prezydenta. Wcześniej czołowi politycy opozycji zostali wykluczeni z udziału w elekcji. W parlamencie znaleźli się natomiast syn i córka Akajewa. Pojawiły się obawy, że szef państwa zgodnie ze środkowoazjatycką „tradycją” zamierza założyć rodzinną dynastię. Akajew zapowiadał, że nie zamierza startować w wyborach prezydenckich w październiku, na co zresztą nie zezwala mu konstytucja. Nie wszyscy wierzyli w szczerość tych zamiarów. Jeden z liderów opozycji, była minister spraw zagranicznych, Roza Otunbajewa, twierdziła stanowczo: „Rząd i prezydent muszą ustąpić. Jeśli to zrobią, zagwarantujemy byłym dygnitarzom bezpieczeństwo, tak jak na Ukrainie i w Gruzji”. Wybuchły gwałtowne protesty, które 24 marca dosięgły stolicy. Po wybuchu rewolty Akajew trzymał się twardo i mówił o puczu wspieranym przez zagraniczne ciemne siły. Prezydent Kirgistanu z pewnością jest autokratą, paradoksalnie jednak najłagodniejszym ze środkowoazjatyckich despotów. W porównaniu z brutalną dyktaturą Uzbekistanu czy obłędną satrapią Turkmenistanu Kirgistan może uchodzić za oazę praw człowieka – działają tu ugrupowania opozycyjne i kilka niezależnych mediów. Akajew sprawował władzę w tym postradzieckim kraju od 1991 r. Początkowo miał opinię reformatora, zapowiadał prywatyzację, reformę rolną, wprowadził pluralizm polityczny. Aleksander Iwanow, wydawca magazynu „Literaturnyj Kirgistan”, zanotował z zadowoleniem: „Kiedy napisałem artykuł krytyczny wobec prezydenta Akajewa, ten dzwonił do mnie i podziękował za to, że wskazałem mu jego błędy”. Idylla jednak nie trwała długo. Kirgistan był w trudnej sytuacji gospodarczej, uzależniony od dostaw surowców energetycznych z innych krajów, przede wszystkim z Uzbekistanu. A prezydent Uzbekistanu, bezwzględny despota Islam Karimow, nie był Akajewowi przychylny. Mieszał się w sprawy Kirgizów i twierdził publicznie, że ich prezydent „potrafi tylko głupio się uśmiechać”. Karimow zakręcał też kurek z gazem. Na domiar złego Kirgistanowi zagrażali muzułmańscy partyzanci z Islamskiego Ruchu Uzbekistanu. Akajew zaczął skłaniać się ku autokracji. Chciał uspokoić swych sąsiadów dyktatorów. Teraz niedoszły reformator uszedł przed rewolucją migdałów. Różni się ona jednak od wydarzeń w Gruzji i na Ukrainie. Opozycjoniści w Kirgizji są podzieleni, nie ma wśród nich charyzmatycznych przywódców. Trudno ich zresztą uznać za demokratów. W środkowoazjatyckiej republice nie ma tradycji demokratycznych, o władzę walczą grupy etniczne i klanowe. Manifestanci, niekiedy uzbrojeni w pałki i butelki z płynem zapalającym, często zachowywali się brutalnie. Obóz Akajewa może liczyć na poparcie Rosji i Uzbekistanu. Ale także Waszyngton patrzy na wydarzenia w Kirgistanie bez entuzjazmu. Ta azjatycka republika jest bowiem ważnym ogniwem stworzonego przez USA przymierza przeciwko terroryzmowi. Po zamachach z 11 września 2001 r. Amerykanie założyli bazę wojskową na kirgiskim lotnisku Manas. Stany Zjednoczone są więc zainteresowane stabilnymi stosunkami w tym kraju. Także Rosjanie mają od 2003 r. w Kirgistanie bazę wojskowych sił specjalnych, oddaloną zaledwie 30 km od amerykańskiej. Zarówno Moskwa, jak i Waszyngton obawiają się, że konsekwencją niepokojów może być umocnienie się w Kirgistanie wpływów chińskich. Najbliższe dni pokażą, czy zwaśnione strony konfliktu w Kirgizji potrafią nawiązać dialog, czy opozycjoniści porozumieją się także między sobą. W przeciwnym razie może dojść do zamieszek lub nawet wojny domowej i przelewu krwi. Kirgistan to niewielki kraj
Tagi:
Krzysztof Kęciek