Peter Handke dostał literackiego Nobla za pisanie. Niech więc się broni jego słowo 76-letni Peter Handke, nowy austriacki noblista literacki, przyjmuje dziennikarzy w swoim ogrodzie w Chaville pod Paryżem, gdzie mieszka od trzech dekad. Właśnie wrócił z czterogodzinnej przechadzki po lesie, wcześniej jednak odebrał telefon ze Sztokholmu. Przechadzkę miał zaplanowaną i już nie zabrał na nią telefonu. Jak mówią znający go dziennikarze i krytycy – cały Handke. Czy zdarzy się coś zwykłego, czy nadzwyczajnego jak Nobel – on idzie na spacer. Jest często w drodze. Milczący, zakłopotany myśliciel z jednej strony, z drugiej bezlitosny prowokator o zdecydowanych poglądach, o którym jego żona, Francuzka Sophie Semin, mówi: „Żeby móc z Handkem żyć, trzeba mieć zamek z dwoma skrzydłami. Ale że nie ma się żadnego zamku…”. Pisarz powoli zamyka wysoką bramę po niedługich rozmowach z dziennikarzami, macha ręką. Jest zmęczony, wcześniej przestał odbierać telefony, także od swojego wydawcy. „Jestem zwolennikiem literatury światowej, a nie literatury międzynarodowej. Nagroda to bardzo niejednoznaczna sprawa i odwieczny dylemat”, mówił w dniu przyznania mu Nobla za 2019 r. obok Olgi Tokarczuk z literackim Noblem za rok 2018. Kiedy odebrał telefon z tą wieścią, rozmawiał chwilę po angielsku, potem potrzebował momentu ciszy i zapytał po niemiecku: Ist das wahr? (Czy to naprawdę?). Po 15 latach od przyznania literackiego Nobla Elfriede Jelinek pisarka się cieszy, uważa, że Handke już dawno powinien tę nagrodę dostać. Obok tych outsiderów i kontestatorów nie stanie jako noblista Thomas Bernhard, uznawany za jednego z najważniejszych pisarzy niemieckojęzycznych powojnia. Nazywany dawniej w Austrii kalającym własne gniazdo, nienawidzony, a dla wielu – geniusz i sumienie Austrii. Mija w tym roku, ważnym dla literatury austriackiej, 30 lat od śmierci Bernharda, austriackiego pisarza najczęściej, obok Jelinek i Handkego, grywanego w teatrach poza granicami ojczyzny. Ciekawe, czy Handke, jak jeden z bohaterów jego „Godziny prawdziwych odczuć”, mógłby teraz powiedzieć, że „poczuł ulgę, ale i, dziwna rzecz, rozczarowanie”. Wbrew temu, co przed pięcioma laty mówił o nagrodzie, zamierza ją odebrać, choć twierdził, że należy ją w końcu zlikwidować, bo nie daje czytelnikom nic poza fałszywymi „świętymi literatury”. Dziś przyznaje, że mówił jako czytelnik, nie jako autor, i już tak nie myśli. Nigdy też nie sądził, że zostanie laureatem literackiego Nobla, jako ten uważany za rebelianta, enfant terrible, polaryzującego opinie, angażującego się politycznie po stronie nie do przyjęcia przez większość świata, czyli po stronie serbskich sprawców ludobójstwa z wojny po rozpadzie Jugosławii. Obraz nie jest taki jasny. Handke zawsze jest za czymś albo przeciwko czemuś. Akademia Szwedzka jego zdaniem pokazała, że potrafi być „bardzo odważna”, jemu właśnie przyznając Nobla. Zaraz po werdykcie porównywano Handkego do Boba Dylana, a wielu szło o zakład, że pisarz odmówi przyjęcia nagrody, jak to mu się zdarzało, że ją skrytykuje. A on jednak pojedzie w grudniu do Sztokholmu po swoje ponad 800 tys. euro. Teraz będzie żył dalej, jakby nic się nie stało. Już jako 22-latek, student prawa w Grazu, pisał do matki, żeby się o niego nie martwiła. Urodziła go w 1942 r. jako nieślubne dziecko żołnierza w Karyntii, w miejscowości Griffen. „Jestem już całkiem silny, poza tym z pewnością będę znany na całym świecie”. Trzeba mu przyznać rację. Niestrudzenie, z wielkim oddaniem tworzy Peter Handke fascynujące, konsekwentne, ale i bezkompromisowe dzieło. W jego przypadku trzeba oddzielić człowieka od dzieła, bo właśnie postawa polityczna Handkego w kwestii Serbii i stosunek do papieży w Kościele katolickim przysparzają mu od lat krytyków. Podobnie, choć już nie z taką powagą, można traktować ego pisarza, poczucie wielkości, autoporównania np. do Franza Kafki. Bo skromny nigdy nie był. „Uważam się za spokojną osobę, ale ten spokój się u mnie pojawia i znika wraz z kłótnią”, stwierdził na 75. urodziny. Mówi też o sobie jako „precyzyjnym marzycielu, prowokatorze wbrew swojej woli”. Potwierdza to menedżerka w jego ulubionej gospodzie Mostwastl w Salzburgu, gdzie mieszkał osiem lat. Franziska Unterberger wspomina nie zawsze łatwego gościa: „Był niedostępnym facetem, wolał siedzieć sam, słuchać ludzi, a jeśli rozmowa mu nie odpowiadała, interweniował i był często bardzo kłótliwy”. Natomiast nie dotyczyło to obsługi, był zawsze bardzo miły, zaznacza