Klnie jak Polak

1/3 kobiet i niemal wszyscy mężczyźni przyznają się do używania wulgaryzmów Gdy pewien palacz opisywał wybuch kotła, nie umiał wyrazić mocniej powagi sytuacji niż zdaniem „Ale, k…, pierd…ło”. Mechanicy najczęściej mówią do siebie „Podaj, k…, dziesiątkę”. – A jak ma powiedzieć facet do faceta? Czy mam prosić, „Podaj zaprawę, złotko”? – pyta pan Józek z ekipy budowlanej na Ursynowie. Czy dziś słowo k… jeszcze bulwersuje? Neutralne, jak przecinek, nie ma w sobie ani ekspresji, ani obrazy, ale żadnym innym słowem nie można tyle wyrazić w kraju nad Wisłą. Dlaczego tak przypadło nam do gustu? – Słowa dosadne zwykle są szczególnie wyraziste brzmieniowo – tłumaczy prof. Walery Pisarek z Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Nie przypadkiem karierę robią te z dźwięcznym „r” w środku. W językach obcych również, np. włoskie porto, hiszpańskie caramba. – Jeszcze niedawno posługiwali się nim ludzie mało wyrobieni językowo, po to, by nie robić angielskiego „yyy” między słowami, by one jakoś się wiązały – dodaje prof. Edward Balcerzan z Wydziału Filologii Polskiej UAM. – Pojawiające się luki wypełniali wyrazem im najbliższym. Kiedyś był to lumpenproletariat. A dziś? Intelektualiści, artyści, urzędnicy i biznesmeni bluzgają leksyką rodem z rynsztoka prawie bez umiaru. Czy siarczyste słowo na „k” daje upust emocjom? W coraz trudniejszych warunkach życia codziennego zapewnia higienę psychiczną, obniża ciśnienie, interpretują psychologowie. Ponoć rozładowuje agresję. Jedno jest pewne: powiedzenie „Klnie jak szewc” można między bajki włożyć. Badania CBOS z sierpnia 2001 r. potwierdziły, że klnie się wszędzie: na ulicy (88% badanych), w środkach komunikacji (61%), w miejscach rozrywki (49%), w pracy (55%). Jedna trzecia kobiet i niemal wszyscy mężczyźni przyznają się do używania „zamienników”. – Dziś dziewczątka z renomowanych ogólniaków o twarzyczkach królewny Śnieżki bluzgają jak lump, a nie my, starzy rzemieślnicy – irytuje się stołeczny szewc. – Niech pani posłucha górników. Ci biją rekordy. Sztygar proszący o anonimowość przyznaje, że „to” samo człowiekowi ciśnie się na usta. W pracy na dole najbardziej pomagają polskie „k…”, śląskie przerywniki w rodzaju „chachary” i „pierońskie gizdy” są przy nich „ino muzyko”: – Jak chca przekląć, to mówia szpetni, czyli po polskiemu – wyjaśnia. Film „Kawaleria powietrzna” pokazał jeszcze mocniej „zaprawiony” slang żołnierski. Ale tu brutalność jest próbą dla cieniasów. Wszyscy logicznie tłumaczą się z dosadnej stylistyki. „K…” po prostu pomaga. Chyba najbardziej tym, którzy klepią biedę w nowych czasach. W osiedlach popegeerowskich na rząd leci tego najwięcej. – Sfrustrowane społeczeństwo daje w ten sposób upust bezradności – tłumaczy prof. Balcerzan. – Klną ci, którzy mają pretensje do świata. Czasem ekspresja wściekłości jest jedynym sposobem na ukaranie rzeczywistości, protestem. Dziś bezrobocie rozszerza zjawisko bluzgu. – Gdyby „k…” nie pełniło swojej funkcji, ludzie by tego nie robili – dodaje prof. Pisarek. – Chłopcy nie lubią uchodzić za „ciuli”, dziewczęta chcą być dobrymi „kumpelami”, a innych chłosta się, gdy wchodzą w drogę. Prof. Jan Miodek przytacza anegdotkę ze swojej wycieczki do Paryża. Grupkę turystów usłyszał Murzynek i zawołał ze spontaniczną radością: „Pologne, k…!”. Ten wyraz awansował do rangi naszej wizytówki w Europie. Liryka w wersji hard – Opozycja między wyrazem ładnym a tym z nizin jest naturalną potrzebą kultury – wyjaśnia prof. Balcerzan. – Zawsze istniał dualizm: góra-dół, anioł-diabeł. Artyści lubią epatować obscenami, bo dosłowność mówi więcej niż komentarz do niej. W kontestującej literaturze politycznych odwilży prowokacja podniecała. Ale poezja lat 90. pokazała, że styl wulgarny może być świntuszeniem. Kino też „rzuca mięsem”, ile wlezie. W latach 80. jeszcze starannie zastępowano najbardziej lubiane przez Anglosasów „fuck” sympatycznym „kurczę blade”. Teraz lektorzy nawet się nie zająkną. Ta stylistyka jest już znakiem firmowym niektórych twórców rodzimych. Mistrzem stał się Władysław Pasikowski. Wypowiedzi jego twardzieli, wojskowych, ubeków w rodzaju „Co ty, k…, wiesz o zabijaniu”, wprowadziły do swojego słownika jako kultowe osiedlowe podwórka. Prawdziwe, pociągające zwroty Bogusława Lindy stały się synonimem męskiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 35/2002

Kategorie: Społeczeństwo
Tagi: Edyta Gietka