Kogo bolą oczy od niemieckich nazw

Kogo bolą oczy od niemieckich nazw

Na Opolszczyźnie już wkrótce pojedziemy do Radlau, Schreibersdorfu i Gross-Neukirch. Nie wszystkim się to podoba Gmina Radłów na Opolszczyźnie jako pierwsza w Polsce otrzymała zgodę MSWiA na wprowadzenie dwujęzycznych nazw miejscowości. Pod polską nazwą wsi widoczna będzie nazwa w języku niemieckim: Radlau. Kto jednak spodziewa się wysypu niemieckich nazw na Śląsku Opolskim, będzie długo czekał, to bowiem delikatne i trudne decyzje, samorządy są ostrożne, a procedury trwają. Inne gminy w regionie, takie jak Cisek, Strzeleczki czy Chrząstowice, też przygotowują się do wprowadzenia niemieckich nazw miejscowości. Na Opolszczyznę wjeżdża się jak do kolorowego i czystego pudełeczka, gdzie w sobotę zamiata się chodnik i ulicę, w niedzielę idzie z rodziną na polską czy niemiecką mszę, a o 12 zjada świąteczny obiad – rosół z kury, roladę i kluski śląskie z modrą kapustą. Resztę tygodnia spędza się pracowicie. Słucha się też i szanuje najstarszych w rodzinie, którzy pamiętają jeszcze, jak polski sąsiad pomagał w urzędach, bo po wojnie, po powrocie „od ruskich” jako Niemcy musieli się starać o obywatelstwo polskie, a znali tylko język niemiecki. Często im to obywatelstwo wpisywano „ruskimi bukwami” na polskich drukach, by w każdej chwili móc jako obcemu elementowi odebrać. Kara, jak wspomina losy swoich bliskich Maria Kwiecińska, była podwójna: nie dość, że jako śląskie mięso armatnie szli do Wehrmachtu, to wracali jako Niemcy – wojenni zbrodniarze, do innego kraju, wsi o innej nazwie, ale do tej samej ziemi. – Jeśli ktoś czuje, że stąpa po śladach przodków, to zrozumie. Trzeba uszanować przeszłość tej ziemi. Bez tej tablicy z dawną niemiecką nazwą młodzi nie zapytają: „A co tu było przedtem?” – przekonuje Kwiecińska, mieszkanka Dębskiej Kuźni, przewodnicząca tutejszego koła Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców na Śląsku Opolskim. Hotele, restauracje, lokalne społeczności czy parafie nie czekały na decyzje polityczne, same wprowadzały niemieckie napisy na prywatnych obiektach i zabytkach. W menu można znaleźć dziwne czasem tłumaczenia nazw potraw, są tam nie ze względów sentymentalnych, lecz czysto biznesowych. W bliskim Ślązakom sanktuarium na Górze św. Anny co niedziela odprawiane są msze w języku niemieckim, podobnie śluby i inne ceremonie. Taka jest potrzeba wiernych z kraju i Niemiec. Podobnie jak potrzebne są biblioteki z niemieckojęzycznymi księgozbiorami – nie na uniwersytecie, ale na wsi, blisko. Jak w Turawie czy Popielowie. Na Opolszczyźnie jak na Kaszubach Wkrótce minie półtora roku od wpisania Radłowa do rejestru gmin dwujęzycznych w MSWiA, czego wymaga ustawa z 6 stycznia 2005 r. o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz o języku regionalnym. Tablic z nazwami dodatkowymi w 11 wioskach gminy jeszcze nie widać. – Ministerstwo przekazało już środki na konto gminy – informuje sekretarz gminy Radłów, Grażyna Pilśniak. Może pod koniec lata miejscowi i turyści przekonają się, jakie to uczucie, zobaczyć, że wieś kiedyś nazywała się inaczej. Dziś można to sprawdzić na północy Polski, w Chmielnie i Stężycy, gdzie funkcjonują tablice z dodatkowymi nazwami w języku kaszubskim – jedynym języku regionalnym na terenie Polski. Podkreślanie niemieckiej przeszłości Opolszczyzny budzi lęk nawet wśród najbliższych sąsiadów, z którymi członkowie mniejszości dobrze żyją od dziesiątek lat. – Póki niczego nie chcę, to jestem dobra sąsiadka, jak mówię o niemieckich tablicach czy pomnikach, to już jestem Niemka – mówi starsza mieszkanka Chrząstowic. Wielu młodych ludzi, mimo że pochodzą z miejscowości, w których mniejszość niemiecka jest tak naprawdę większością, nie widzi potrzeby publicznego przypominania historycznych nazw. – Jestem przeciwny tabliczkom. Jeżeli tylko jakaś znajdzie się pod nazwą mojej miejscowości, to ja też zadziałam – mówi Damian z I klasy LO. Kolega dorzuca: – Mniejszość panoszy się, jakby była u siebie. Maria Kwiecińska wyjaśnia: – Wystarczy sięgnąć do ksiąg urzędu stanu cywilnego, by mieć dowody na niemieckość tych terenów. Wpisy dokonywane były przez niemieckich urzędników, często gotykiem niemieckim. Jeśli na początku lat 90. prawie 100% mieszkańców wsi w regionie zapisywało swoje dzieci do klas z językiem ojczystym niemieckim, traktując to jako „interes intelektualny” i otwarcie na świat, dlaczego mieliby być przeciw przywróceniu niemieckich nazw – zastanawia się Kwiecińska. 18-letni Krystian poglądy ma zdecydowane: – Ja tylko żałuję, że w Chrząstowicach nie było żadnej debaty. Zadałbym pani wójt kilka

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 21/2008

Kategorie: Reportaż
Tagi: Beata Dżon