Kogo utopi lista Wildsteina?

Kogo utopi lista Wildsteina?

Tysiące ludzi zobaczyło swoje nazwisko na tzw. liście ubeckiej. To dopiero początek W małym hallu biurowca, w którym mieści się siedziba Instytutu Pamięci Narodowej, od kilku dni panuje tłok. Ludzie tłoczą się przy dwóch stołach, wypełniają wnioski na parapetach. 300 osób dziennie. Większość z nich pewnie nigdy w życiu by tu nie przyszła, teraz cierpliwie stoją w kolejce po druki, na których można wypełnić swoją prośbę. Sprawiają wrażenie zawstydzonych, zażenowanych. Niechętnie opowiadają o sobie. Łączy ich jedno – ich nazwiska są na liście Wildsteina, która krąży w Internecie. Lista to katalog zbioru teczek funkcjonariuszy MSW, tajnych współpracowników i kandydatów na tajnych współpracowników, które zebrał do tej pory IPN. Jest to więc pomieszanie z poplątaniem, są na niej pracownicy cywilni MSW, są funkcjonariusze, są tajni współpracownicy i ludzie, których SB zamierzało zwerbować, ale tego nie uczyniło. W zasadzie nie wiadomo, kto jest kim – choć gminna wieść niesie, że jedno zero przed nazwiskiem to funkcjonariusz, a dwa zera to TW albo kandydat na TW. Listy stały się więc listami hańby – ludzie najpierw sprawdzają, czy na liście jest ich nazwisko. Potem sprawdzają nazwiska swoich bliskich, rodziców, krewnych, następnie wrogów i znajomych. A potem do siebie dzwonią z rewelacjami… Ci, którzy znaleźli swoje nazwiska, a czują się niewinni, przyjechali do IPN, by ratować swoją godność. To ofiary współczesnej inkwizycji – proszę, oto twoje imię i nazwisko, ogłaszamy je publicznie, niech każdy wie, a teraz udowodnij, że to nie ty. Jak masz szczęście, to zajmie to dwa-trzy tygodnie, bo tyle będzie trwało ekspresowe sprawdzanie, zastrzeżone dla tych, którzy „są na liście Wildsteina”, tak postanowiło kierownictwo IPN. A jeżeli nie – to może trwać i lata… Przez ten czas będziesz obywatelem drugiej kategorii, agentem, który musi udowodnić, że nim nie jest. Osobą trędowatą dla swojej rodziny, przyjaciół, współpracowników. Mogliśmy już zobaczyć kilka osób, które znalazły się na liście Wildsteina, jak opowiadały, co czuły. Jadwigę Staniszkis, która mówiła, że były to najcięższe godziny w jej życiu, Michała Komara, który mówił o swoim upokorzeniu, i Daniela Olbrychskiego, który najchętniej Wildsteina by obił. Bo jak ma patrzeć w oczy innym ludziom? A pamiętajmy, że to są osoby znane, którym szybko uda się zweryfikować zawartość swojej teczki. A inni? „Elementarna uczciwość nakazuje potępić to, co się stało – mówił w TVN 24, wstrząśnięty całą sytuacją Tadeusz Mazowiecki. – Barbarzyństwo się stało”. Ale autor całego zamieszania, Bronisław Wildstein, nie sprawia wrażenia zmartwionego tym wszystkim. „Jeśli ktoś się czuje pokrzywdzony, dlatego że znalazł się na tej liście, to jest to jakieś dziwne przewrażliwienie”, oświadczył w wywiadzie dla „Życia Warszawy”. Jak to się stało? Mniej więcej wiadomo, w jaki sposób Wildstein zdobył swoją listę. Nie można jej przegrać w czytelni, gdzie są tylko przeglądarki. Skopiować mógł ją jedynie któryś z pracowników IPN. Więc zrobił to i przekazał redaktorowi „Rzeczpospolitej”. On zaś – jak sam mówi – rozesłał to do kolegów dziennikarzy, „by wiedzieli, jak się poruszać w archiwach IPN”. Czyli de facto puścił listę w świat, bo już kwestią dni było, kiedy wybuchnie wielka afera. Wiadomo też było, że natychmiast zostanie ona okrzyknięta „listą agentów” i że każda osoba, której nazwisko i imię na niej się znajdą, zostanie podstawiona pod ścianą. „Każde ludzkie działanie jest obciążone ryzykiem błędu. Są pomyłki sądowe”, mówił Wildstein w programie Tomasza Lisa, dodając, że krzywda tych ludzi, którzy znaleźli się na jego liście, choć ani nie pracowali w MSW, ani nie donosili, jest ceną, którą warto zapłacić. Rzecz w tym, że Wildstein nie jest ani sądem, ani sędzią. A poza tym popełnił „pomyłkę” świadomie: rzucił listę w publiczną przestrzeń, wiedząc, że przyniesie ona krzywdę niewinnym ludziom. Dlaczego to zrobił? Wildstein opowiada na ten temat różne rzeczy – najczęściej, że chciał „odkorkować” lustrację, przyspieszyć działania IPN. Ale czy je przyspieszył? De facto zablokował prace IPN, gdyż teraz instytut będzie zawalony wnioskami osób, które zobaczyły swoje nazwiska na internetowej liście. I uruchomił proces wzajemnego dzikiego lustrowania. Bo jeżeli ktoś sądzi, że na liście Wildsteina wszystko się skończy, na pewno jest bardzo naiwny… Nie trzeba było być geniuszem, by taki rozwój wypadków przewidzieć. Czy więc jego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2005, 2005

Kategorie: Kraj