Kolejka po życie
Chorzy na nerkę czekają cztery lata, na serce – dwa, na wątrobę – ponad rok. Jeżeli dożyją… Chcę żyć. Proszę, uratuj moje dziecko. Błagam, nie zostawiajcie mnie samej, bo bez was sobie nie poradzę. Takich apeli mamy w Internecie tysiące. Za każdym kryje się ludzka tragedia. Schemat podobny: nagła choroba lub kalectwo, a potem długa walka o życie. „Jesteście moją jedyną szansą na każdy kolejny dzień życia”, ten apel napisała Karolina Wojnarowicz. Od lat choruje na mukowiscydozę, z miesiąca na miesiąc jest gorzej. Serce i płuca są coraz słabsze, każdy oddech to walka o życie. Powolne umieranie. Dlatego równo rok temu znalazła się na pierwszym miejscu oczekujących na przeszczep płucoserca. Nagle jednak okazało się, że potrzebna jest jeszcze nowa wątroba. Bo jej własna nie wytrzymałaby leków, które musiałaby brać po przeszczepie do końca życia. Tak minęło 12 miesięcy. Na razie w Polsce nikt nie miał odwagi podjąć decyzji o operacji, bo na świecie podobny zabieg przeżyło tylko dziewięć osób. A poza tym i tak nie ma dawcy. Karolina trzyma się, bo ma już taki charakter. Jest śliczną dwudziestolatką. Przez 22 godziny dziennie jest podłączona do tlenu. Cienkie plastikowe rurki i nieodłączny pojemnik z tlenem to zestaw niezbędny do życia. Od niedawna ma chłopaka. – Na początku wstydziłam się, że jak mnie zobaczy z tymi rurkami, to się przestraszy i ucieknie. Ale został, bo to prawdziwa miłość. Dzięki niemu łatwiej mi to wszystko wytrzymać – mówi Karolina, która jeszcze może sobie pozwolić na 15-minutowy spacer wokół domu. Na tyle starcza jej sił. Ma też miniaturowy pojemnik z tlenem i dlatego czasami urywa się ze swoich czterech ścian na ploty do przyjaciółki. Karolina przyjmuje teraz olbrzymie ilości nowoczesnych antybiotyków. Miesięczna kuracja kosztuje ok. 5 tys. zł. Ale dzięki temu łatwiej jej się oddycha. Jej ojciec jako drugi w Polsce sprowadził ten lek do kraju. Żeby opłacić rachunki, musiał sprzedać mercedesa. – Czekanie w kolejce to wydzieranie śmierci każdego dnia – mówi tata Karoliny. – Napraszanie się, przypominanie i zabójcze oczekiwanie. Wcześniej na przeszczep, a teraz na decyzję i dawcę. Lekarze uspokajali, że Karolina jest pierwsza na liście. Teraz milczą. Niedawno dowiedziałem się, że jest szansa na operację za granicą, lecz to kosztuje kilka miliardów starych złotych. Założyliśmy konto, jednak dotąd wpłynęło 300 zł. Umieram przez czyjeś widzimisię Cztery lata temu u Marka Cierlińskiego ujawniła się genetycznie uwarunkowana choroba płuc, polegająca na szybkim zanikaniu miąższu płucnego. Potrzebny był przeszczep płucoserca. – Wtedy w Polsce takich zabiegów jeszcze nikt nie przeprowadzał. Lekarze powiedzieli, że jedyną szansą dla mnie jest operacja za granicą – opowiada. – Wysłałem listy do 66 klinik na całym świecie. 15 odpowiedziało, że są skłonne podjąć się operacji. Najpewniejsza wydała się klinika w Houston: najwięcej udanych przeszczepów na koncie. Jednak gdy przysłali mi swój kosztorys, byłem bliski płaczu – 250 tys. dol. Dla mnie to astronomiczna suma. Mimo to postanowiłem walczyć. „Przy rencie 560 zł, bez pomocy firm i ludzi dobrego serca nie poradzę sobie sam”, prosił wtedy w rozpaczliwych apelach. Napisał ponad 600 listów, założył konto. Zebrał 8 tys. zł. – I zostałem sam – mówi teraz Marek Cierliński. – Kiedyś byłem szczęśliwy. Miałem własną firmę budowlaną, znajomych i żonę, która ponoć mnie kochała. Ale w chorobie opuścili mnie wszyscy. Czas płynął. Marek czuł się coraz gorzej. W końcu sprzedał wszystko, co miał, i przeprowadził się z Gdańska do Zabrza. Żeby być jak najbliżej szpitala. Dzięki pomocy lekarzy mieszka teraz w domu opieki społecznej kilkaset metrów od kliniki. – Przestałem już zbierać pieniądze, nie mam na to czasu. Czekam na cud. Lekarze dają mi rok, potem będzie za późno – mówi z trudem. Ma zadyszkę, co jakiś czas przerywa. – Jedyna cenna rzecz, jaka mi została, to laptop, który trzymam teraz na kolanach. Dzięki niemu komunikuję się ze światem. Wszystko, co mam, to dwie torby ciuchów. A 8 tys. zł, które uzbierałem, z chęcią oddam Karolinie. Na