Nie ma znaczenia, co malarz maluje. Ważne, aby robił to dobrze – twierdził Mark Rothko Korespondencja z Paryża Fenomen światowego malarstwa. Obrazy nie przedstawiają niczego konkretnego, ale sprzedają się za konkretne miliony dolarów. Są pustymi, kolorowymi płaszczyznami. Mimo to należą dziś – obok dzieł Leonarda da Vinci, Rembrandta, Picassa – do najdroższych w świecie. Jeden uzyskał niedawno na aukcji cenę aż 128 mln dol. Twórczość Marka Rothko, XX-wiecznego abstrakcjonisty z USA, pozostaje dla szerszej publiczności zagadką. Na tyle silną i ekscytującą, że na pierwszą od dziesięcioleci jego wystawę w Europie, otwartą w supernowoczesnym pałacu wystawienniczym Fundacji Louisa Vuittona w Paryżu, od miesięcy ciągną tłumy. Mają niezwykłą możliwość zobaczenia ponad stu dzieł tego artysty i znalezienia własnych odpowiedzi na pytania o ich niebywałą sławę. Tą drogą podążyłem i ja. Obrazy tego twórcy są ogromnymi, prostokątnymi blejtramami zamalowanymi w kolorowe, wielkie pasy, czasem z wkomponowanymi w nie paskami węższymi. Część dzieł to tylko jednolite, czarne płaszczyzny. Przy tradycyjnym spojrzeniu na malarstwo trudno w nich, zwłaszcza laikowi takiemu jak ja, doszukiwać się sensu. Gdy je oglądać pojedynczo, np. w internecie, wydają się przypadkowe i łudząco do siebie podobne. Dopiero zestawione razem, w dużej liczbie – na tym polega niezwykłość i wielkość paryskiej wystawy – zaczynają nabierać indywidualności. Tak jak ludzie widziani z odległości są w zasadzie tacy sami, a nagle z bliska zyskują twarz, tak i tutaj nawet te pozornie do siebie podobne obrazy są zdecydowanie różne. Zaczynasz wynajdywać i odnotowywać różnice i mimowolnie zastanawiać się nad ich sensem. Działają jak słowa w nowo poznawanym języku – nagle nabierają treści. Lub jak kolejne rozdziały w książce – odkrywają przed czytelnikiem kolejne elementy opowieści. „Nie ma znaczenia, co malarz maluje. Ważne, aby robił to dobrze”, twierdził Rothko. I chyba swoje robił dobrze. O ile pierwsza sala wystawy nie wywarła na mnie zbyt dużego wrażenia, o tyle z ostatniej już nie chciało mi się wychodzić. Historia opowiadana w tym nowym, nieznanym mi języku zaczęła widocznie mnie wciągać. Zastanawiam się, jakie są granice sensu w malarstwie. Co może być treścią obrazu? Czy barwny zachód słońca nad spokojnym morzem do tego się nadaje? Jasne, że tak. Przecież to tylko kompozycja kolorystyczna dwóch czy trzech płaszczyzn, a niesie tyle emocji. Śmieją się ludzie, że obraz w jednym tylko, dziwnie poprzecieranym niebieskim kolorze nie oznacza niczego konkretnego. A przecież tyle razy wpatrują się w pozornie jednobarwne niebo, szukając w nim nie tylko zapowiedzi pogody na jutro, ale czasem też łączności i porozumienia z odległymi lub zmarłymi bliskimi. Albo wręcz łączności z Bogiem. Jednolita barwna płaszczyzna staje się wypełniona emocjami i żywymi myślami. „Nie jestem abstrakcjonistą – szokująco twierdził Mark Rothko. – Nie interesuje mnie związek koloru, formy czy czegokolwiek innego. Interesuje mnie jedynie wyrażanie podstawowych ludzkich emocji: tragedii, ekstazy, zagłady itd.”. Ach – niejeden gotów się żachnąć – każe nam patrzeć na barwne połacie swoich obrazów i nie myśleć o kolorach? A jednak. Uświadamiamy sobie, że każdy kolor ma w naszej percepcji bardzo konkretne znaczenie emocjonalne, wiemy to od dziecka. Cóż w tym dziwnego, że patrząc na czerwony, myślę o miłości, a zielony napawa nadzieją… To elementarz z pierwszej klasy. A w wyższych klasach okazuje się, w ślad za Markiem Rothko, że unikatowe kompozycje kolorystyczne mogą mieć i mają swoją bardzo złożoną magiczną moc. Niczym mikstury z pozornie zwykłych składników, niczym perfumy o niezwykłym zapachu. Rothko jawi się zatem jako mistrz zdolny do zapisywania i przedstawiania złożonych ludzkich emocji, stanów ducha w kolorystycznych kodach i kompozycjach. Nie jest oczywiście łatwo w to wejść, a tym bardziej temu ulec. To ostatecznie zależy, niczym przy hipnozie, od otwartości i podatności na ten rodzaj oddziaływania. I jak przy hipnozie Mark Rothko w twórczości idzie dalej. „Dla mnie malarstwo nie jest obrazowaniem doświadczenia, lecz samo jest doświadczeniem”, wyznawał. Specjalnie malował obrazy wielkie, ponad wysokość człowieka. Wskazywał, aby prezentować je bez ram, skracając dystans między płótnem a patrzącym, i jeden koło drugiego. Zalecał oglądać je z bardzo małej odległości, nie większej niż zgięta ręka. Pragnął w ten sposób