Koniec republiki kolesiów konieczny
Zapiski polityczne 11 września 2001 r. Mamy kłopot z dziurą budżetową, której ujawnienie burzy wiele rozumnych zamierzeń dotyczących dalszego rozwoju naszego państwa. Ta dziura nie spadła nam z nieba niczym grad lub ulewne deszcze powodujące powódź. Dziura została starannie wypracowana przez nękającą nas od kilkudziesięciu lat, od pradawnego przedwojnia, republikę kolesiów. Stary rodowód ma ta bestia. Odradzająca się po latach rozbiorów Rzeczpospolita trwała jako państwo demokratyczne krótko, a działo się w niej źle, co tak rozłościło marszałka Piłsudskiego, że dokonał zamachu zwanego majowym i tym samym, niejako automatycznie, powołał do życia republikę kolesiów. Jej trzonem byli dawni żołnierze. Ich rządy nie budziły entuzjazmu społeczeństwa i nie doczekały się nigdy pozytywnej oceny rozumnych historyków. Były oczywiście i wówczas wielkie sukcesy, takie jak szybkie zjednoczenie państwa z trzech dzielnic pozaborowych, jak Gdynia czy nowoczesne zakłady przemysłowe w COP-ie i gdzie indziej, lecz dopuszczano się także wielkich grzechów, wręcz zbrodni, jak procesy brzeskie, Bereza Kartuska, palenie prawosławnych cerkwi czy polityka wobec Rusinów (jeszcze wtedy nie nazywanych Ukraińcami) w tym wyklinana do dzisiaj na tamtych terenach pacyfikacja niepokornych. Z dzieciństwa pamiętam jak pan Paszuk – przyjaciel mego ojca, ruski, czyli ukraiński chłop ze Skoryk – siedział w trakcie rewizji w naszym dworze w szafie na suknie mojej matki, a potem przebrany w brązową burkę mego ojca (mam ją do dzisiaj, choć już bardzo zniszczoną) został wywieziony powozem mego ojca do Zbaraża. Jechał na stojąco, bo tak zazwyczaj podróżował mój ojciec. Miało to zmylić ścigającą pana Paszuka policję. Udało się, a mnie zapadło w pamięć. Jest też burka. Wisi w garażu niemiłosiernie zmaltretowana przez mole, w czasie gdy ja siedziałem w kryminale i nie miał kto o nią zadbać. Wnuk pana Paszuka jest teraz profesorem uniwersytetu we Lwowie. Wróćmy do republiki kolesiów sanacyjnych. Wprawdzie „była, minęła”, lecz pozostawiła w umysłach rodaków trwałą instytucję ustrojową. Można ją określić trzema słowami: władza dla swoich. W Polsce Ludowej ta zasada była ściśle przestrzegana. Kto chciał coś znaczyć i mieć wpływ na ważniejsze decyzje, nazwijmy je publiczne, musiał się starać o status „swojego”, czyli wstąpić do partii. Nielicznym udawało się mimo bezpartyjności uczestniczyć w podejmowaniu ważniejszych decyzji publicznych. Tworząc „Solidarność”, przyczyniliśmy się w jakiej mierze do likwidacji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, ale ona całkiem nie odeszła, nie opuściła nas, gdyż zostawiła nam na pamiątkę swój skarb – republikę kolesiów. Nie zmarnowaliśmy tej cenności, rozwinęliśmy republikę kolesiów na gigantyczną miarę wedle tego samego klucza. Kandydat do wszelkiej władzy – w państwie, w samorządzie, w spółce – ma być swój, czyli partyjny. Podobnie jak było za naszych poprzedników w sprawowaniu rządów, nie szuka się w obecnych czasach ludzi umiejących skutecznie działać i dobrze wykształconych w dziedzinie, do kierowania którą byliby powołani. Wystarczy, że są swoi. Pamiętam z początków mego posłowania taki incydent: Zostałem wyznaczony do komisji mającej po rozmowach z kandydatami zdecydować, kto zostanie mianowany na stanowisko kuratora oświaty w województwie ostrołęckim. Zgłosiło się czterech, w tym jeden mający za sobą kilka lat dobrego dyrektorowania szkołą, a ponadto ukończone kilkuletnie studium zarządzania placówkami oświatowymi. Ten oczywiście wygrał, moim głosem. Przegrał natomiast, też za moją sprawą, kandydat lokalnej „Solidarności”, który o pracy, jakiej się podejmował, nie miał zielonego pojęcia i plótł niebywałe androny. Koledzy w lokalnej „Solidarności” oskarżyli mnie o zdradę. Nie poparłeś swojego, zdradziłeś. Argument, że ten swój niczego nie umiał, nikogo nie przekonywał. Powinienem był poprzeć swojego i koniec. Szybko nadeszły jednak czasy, wraz z utworzeniem koalicji AWS-UW, że zasada powoływania swojaka wszędzie, gdzie tylko jest jakaś wolna tłusta posada, stała się obowiązującą zasadą ustrojową, na straży której siedzieli i warczeli na niepokornych prawicowi bonzowie związkowi. Skutki znamy. Warto przypomnieć niektóre. Oto dziennikarz, bez sukcesów zawodowych, lecz dobrze partyjny, nieznający na dodatek obcych języków, otrzymuje kierownictwo urzędu zajmującego się integracją z Unią Europejską, zaś nauczyciel polskiego w liceum zostaje szefem potężnej instytucji finansowej i kładzie na obie łopatki ZUS oraz finanse państwa w ciągu kilku zaledwie