Czy śmierć Al-Zarkawiego poprawi sytuację Amerykanów w Iraku? Był najgroźniejszym terrorystą świata i hersztem Al Kaidy w Iraku. Waszyngton wyznaczył za jego głowę 25 mln dol. nagrody. 7 czerwca Abu Musab al-Zarkawi zginął pod gruzami domu w miasteczku Hibhib pod Bakubą. Amerykanie wytropili wreszcie swego nieubłaganego wroga. W zlokalizowaniu szefa Al Kaidy w Iraku pomógł Amerykanom iracki i jordański wywiad. O godzinie 18.16 dwa myśliwce F-16 zrzuciły dwie ponaddwustukilogramowe bomby. Z dwóch domów ukrytych wśród palmowych gajów nie pozostał kamień na kamieniu. Razem z Zarkawim stracili życie jego duchowy przewodnik, szejk Abdel Rahman, dwóch mężczyzn, kobieta i dziecko. Prezydent George W. Bush, premier Tony Blair i szef irackiego rządu Nuri al-Maliki ogłosili poważne zwycięstwo w wojnie z terroryzmem. Przywódcy islamskich bojówkarzy odpowiedzieli na stronach internetowych: „My wszyscy jesteśmy Al-Zarkawim. Święta wojna nie kończy się wraz ze śmiercią jednego bojownika czy jednego przywódcy”. Zlikwidowanie Zarkawiego to z pewnością poważny sukces Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników. Czy jednak zmieni w zasadniczym stopniu sytuację w Iraku? Mustafa Alani z Centrum Badań Politologicznych w Dubaju twierdzi, że znaczenia śmierci superterrorysty nie należy przeceniać: „W Iraku są tysiące arabskich bojowników, którzy wiedzą, że pewnego dnia zostaną pojmani i zabici, i którzy mają alternatywnych liderów”. Al-Zarkawi był zresztą bardziej symbolem niż rzeczywistym przywódcą. Fakty z jego życia pomieszane są z mitami. Niektórzy zastanawiali się nawet, czy superterrorysta w ogóle istnieje. Wiadomo, że urodził się około 1966 r. jako Ahmed Fadil al-Khalaila w małym jordańskim mieście Zarka, od którego utworzył swe „wojenne imię”. Młodociany chuligan i kryminalista, potem wziął się do sprzedaży kaset wideo i zbankrutował. Pod wpływem fanatycznych imamów nabrał radykalnych przekonań i pojechał do Afganistanu walczyć z Rosjanami. Spóźnił się jednak – ci właśnie się wycofali. W Jordanii spędził siedem lat w więzieniu za spiskowanie przeciwko monarchii. Dręczony w celi, zatruł się nienawiścią przeciwko „skorumpowanym” przywódcom arabskim, „niewiernym” i Żydom. Znów pojechał do Afganistanu, gdzie założył obóz szkoleniowy dla dżihadystów w Heracie. Planował zamachy nawet w Niemczech, starał się zachować niezależność od „szejka” Osamy bin Ladena. Gdy Amerykanie usunęli w 2001 r. reżim afgańskich talibów, Al-Zarkawi zbiegł do Iraku. Tam związał się z bandą fundamentalistów islamskich w Kurdystanie, zwaną Ansar al-Islam. Po amerykańskiej inwazji na Irak stał się jednym z najważniejszych przywódców światowych terrorystów islamskich. Szokował okrucieństwem, urządzał krwawe zamachy bombowe, w których straciły życie setki Irakijczyków, zwłaszcza szyitów, których jordański terrorysta uważał za skorpiony i węże zasługujące na śmierć. W maju 2004 r. prawdopodobnie własnoręcznie odciął głowę porwanemu obywatelowi USA, Nickowi Bergowi. W październiku tego samego roku podporządkował się formalnie bin Ladenowi, który uznał Jordańczyka za „emira Al Kaidy w Kraju Dwurzecza”. Wydaje się jednak, że wpływy Zarkawiego w irackim „ruchu oporu” były ograniczone. Z pewnością wiele zamachów, przypisywanych superterroryście, było dziełem innych ugrupowań lub zwykłych bandytów. Zwłaszcza iraccy sunnici atakujący szyitów często jego obarczali odpowiedzialnością za te ataki. Zarkawi sprowadził do Iraku wielu dżihadystów z zagranicy, ale rodzimym przywódcom antyamerykańskiej rebelii, zarzucającym mu zbytnie okrucieństwo, z pewnością nie mógł wydawać rozkazów. Na początku 2006 r. usiłował zmienić ten stan rzeczy. Zrezygnował z szyldu Al Kaidy i założył Radę Mudżahedinów, jakby chcąc podkreślić, że walczy przede wszystkim o sprawę Iraku. Wkrótce potem rozeszły się pogłoski, że sunniccy liderzy rebelii pozbawili go przywództwa Rady. Być może po śmierci Zarkawiego napływ zagranicznych bojowników do Iraku się zmniejszy, lecz podkreślić należy, że rebelia ma przede wszystkim rodzimy charakter. Niektórzy uważają, że teraz Amerykanie i władze irackie będą mogli łatwiej zawrzeć jakiś kompromis z częścią „umiarkowanych” sunnickich rebeliantów. To zapewne daremne nadzieje. Najważniejszym warunkiem byłoby bowiem wycofanie się „okupantów”. Na to Stany Zjednoczone nie mogą się zgodzić. Bez wojskowej pomocy USA (130 tys. żołnierzy) nowe władze Iraku, aczkolwiek dysponujące licznymi siłami bezpieczeństwa, z pewnością nie utrzymają się u steru. Nie można nawet wykluczyć scenariusza, że po śmierci nienawidzącego szyickich „heretyków” Zarkawiego dojdzie do sojuszu rebeliantów sunnickich z niektórymi odłamami szyitów, wrogo
Tagi:
Jan Piaseczny