Grywał królów, lordów i sędziów. Ale zapamiętany został z roli Antka Boryny, chłopskiego syna z Mazowsza. I do tej roli było mu w życiu najbliżej Ignacy Gogolewski objawił się najbardziej płomiennym i zachwycającym debiutem w całym powojennym teatrze polskim. Nastąpiło to 26 listopada 1955 r. Na fali postępującej odwilży Teatr Polski wystawił „Dziady” w reżyserii Aleksandra Bardiniego, co stało się symbolem przezwyciężania poprzedniego systemu. Wcześniej Leon Schiller próbował wystawić „Dziady” w roku 1948, ale zasugerowano mu, aby zamiast trzech krzyży na scenie, które proponował scenograf Andrzej Pronaszko, postawić trzy lipy lub trzy dęby, i Schiller zrezygnował. Teraz Gogolewski jako Konrad trafił na okładki najważniejszych kolorowych czasopism, z „Przekrojem” włącznie. Zagrał tak dynamicznie, że ogromnie wtedy poczytny tygodnik „Dookoła Świata” opublikował serię fotografii, w których rozłożył na czynniki pierwsze poszczególne fazy Wielkiej Improwizacji. Nie mówiąc o tym, że od prezydenta Bolesława Bieruta aktor odebrał kosz kwiatów wraz z komplementującym go bilecikiem. Po „Dziadach” padła propozycja, by „kolega Gogolewski” z ZMP przepisał się do PZPR, ale on nie miał ochoty. Po latach powie: „Mnie w ogóle partyjność nie interesuje, bo ja nie mogę podlegać jakiejkolwiek władzy, ani partyjnej, ani władzy kobiety, która chce mną kierować”. Choć przez dziesięć lat małżeństwa kierowała artystą jak najbardziej żona, aktorka Katarzyna Łaniewska. Nawiasem mówiąc, z późniejszych związków Ignacego z paniami ten bardziej dramatyczny połączył go z piosenkarką Joanną Rawik. Prasa rozpisywała się o nim zwłaszcza w momencie, kiedy pani Joanna w trakcie kruszenia się ich relacji zdecydowała się pewnego dnia odkręcić gaz. Po sukcesie w „Dziadach” Gogolewski świetnie się nadał na partnera królowych i dam dworu w zawiesistych inscenizacjach historycznych, gdzie składał hołdy Ninie Andrycz czy Elżbiecie Barszczewskiej. Pani Nina lubiła dyrygować całym koleżeństwem na scenie, a nawet wyręczać suflera i podpowiadać kwestie, a szept miała ogromnie donośny, co kolegów aktorów peszyło jeszcze bardziej. Gdy próbowała tego na Gogolewskim, ten po spektaklu twardo się postawił, mówiąc, że woli, by koleżanka mu nie podpowiadała, skoro teatr opłaca suflera. Andrycz się obraziła, nie przez sam wytyk, ale dlatego, że kolega Ignacy zrobił jej tę uwagę „przy służbie”. A kiedy minęło dziesięć lat od olśniewającego występu w „Dziadach”, Gogolewski miał błysnąć drugą narodową rolą – Kordiana w pomnikowej (in spe) inscenizacji Kazimierza Dejmka, przygotowanej na dwóchsetlecie Teatru Narodowego. Teatr to miał być ogromny, a zwyczajnie był za długi. Z pięciogodzinnego przedstawienia chyłkiem wymykały się zagraniczne delegacje, a i niektórzy widzowie, bo wszystkim najzwyczajniej się dłużyły te romantyczne sosy. Więc klęska i szukanie winnych. Dejmek zwalał całą winę za własną porażkę na Gogolewskiego, wobec czego ten w środku sezonu trzasnął drzwiami i opuścił scenę narodową. Aktor na naradzie aktywu I to dość zdecydowanie, ponieważ wylądował w końcu jako dyrektor Teatru im. Wyspiańskiego w Katowicach. Tu próbował się odnaleźć między zatargami z organizacjami związkowymi a rytualnym wizytowaniem rozruchu kolejnego wielkiego pieca czy górników rąbiących na przodku. Do tego „pan dyrektor” trawił setki godzin na konferencjach i naradach. Zresztą na Śląsku do teatru nie przywiązywano szczególnej wagi – grano byle co i często byle jak. Gogolewski ściągnął zatem z Warszawy młodych absolwentów PWST: Ewę Dałkowską, Krzysztofa Kolbergera czy Marka Kondrata. No i teraz musiał jeszcze rozsądzać zatargi między młodymi wilczkami ze stolicy a starymi rutyniarzami ze Śląska. No i były to takie czasy, że kiedy w Teatrze Śląskim Gogolewski wystawiał Moliera, na widowni w komplecie zasiadała piłkarska reprezentacja Polski z trenerem Kazimierzem Górskim. Bywały problemy z cenzurą. Groteskowe. Kiedy Franciszek Starowieyski zaproponował orgiastyczne kostiumy do przedstawienia „Wariat i zakonnica” Witkacego, cenzurę aż zatchnęło, tyle tam było na scenie czerwonego aksamitu. Cenzor powiedział: „Wie pan, to się może kojarzyć…”. „Naprawdę nie wiem, z czym panu to się może kojarzyć, bo mnie z burdelem”, odparł reżyser, a cenzor sztukę puścił. Tych kwasów robiło się coraz więcej, dlatego po trzech latach Gogolewski miał Śląska serdecznie dosyć. Koledzy podejrzewali, że w stresie znieczula się alkoholem, mówiło się nawet o leczeniu odwykowym. Odpowiadał wtedy: „Słyszałem kiedyś, że ponoć byłem na odwykówce. Owszem, byłem. Z odwiedzinami”. Rezygnację z dyrektorowania złożył
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety