Dziś prawdziwych zakapiorów w Bieszczadach już nie ma, dawniej mogli tu żyć, jak chcieli Andrzej Potocki – pisarz i dziennikarz oraz autor reportaży telewizyjnych, z wykształcenia historyk i animator kultury. W latach 1991-1993 redaktor naczelny dziennika obywatelskiego „A-Z”. W TVP ukazało się ponad 400 jego filmów, reportaży i felietonów. Jest autorem ponad 20 książek o tematyce regionalnej, prezentujących m.in. dorobek kulturalny polskich Bieszczadów oraz pogranicza. Laureat m.in. nagrody Dziennikarz Roku 1990, a także w 2000 r. nagrody głównej im. Franciszka Kotuli za publikacje dotyczące Bieszczadów, a w 2006 r. Nagrody Marszałka Województwa Podkarpackiego za całokształt twórczości. Bieszczady od zawsze były „ucieczką grzeszników”. Co ich tu przyciągało? – Rodzaj grzeszników zmieniał się w różnych okresach, więc i odpowiedzi są różne. W dawnych czasach chronili się tu pospolici zbójnicy i wywołańcy ze stanu szlacheckiego. Ale kiedy mówimy o PRL, Bieszczady przyciągały ludzi, którzy chcieli napisać od nowa swój życiorys. Zwykle gdzieś po drodze, w innym miejscu stało się coś takiego, że musieli uciekać. Czasami od poprzedniego środowiska. Czasami przed sobą. Wielu szukających wolności przybyło tu śladem filmu „Rancho Texas” z 1958 r., w którym w roli głównej wystąpił Bogusz Bilewski. To był też początek kowbojstwa, które z czasem stało się jednym ze znaków rozpoznawczych tych gór. Jazda konna była wtedy jeszcze koniecznością. Kiedy popadało, nawet wozem trudno było przejechać. Jak dotrzeć do sklepu, który znajdował się w co trzeciej wsi? Na koniu oczywiście. Niektórzy wkładali kapelusz i ludzie widzieli kowbojów. Legenda rosła. Przyjeżdżali kolejni. Były też Bieszczady kryjówką przed rygorem życia codziennego. – Wówczas w Polsce obowiązywał nakaz pracy. W Bieszczadach szło się do przedsiębiorstwa państwowego Las i dostawało kartę zbieracza runa leśnego. Sprzedało się kilka kobiałek jagód i papier był. Zdzichu Rados mówił: „Ty wiesz, że ja państwu daję dewizy? Ślimaki zbieram!”. A te, jak wiadomo, sprzedawano do Francji. Dzięki takiej karcie można było żyć poza systemem, a nawet ukryć się przed nim. Korzystały z tego przeróżne niedobitki, niebieskie ptaki każdego rodzaju, ale i ludzie wewnętrznie wolni. Do której grupy pan należał? – Ja sam byłem grzesznikiem, dla którego to miejsce miało być zesłaniem. Stało się jednak ziemią obiecaną. Za co trafiało się na takie zesłanie? – To były bardzo osobiste przeżycia młodego człowieka. Miałem wtedy 24 lata. W 1972 r. przyjechałem do Leska, szarego, burego i zaniedbanego. Pomyślałem sobie: przez dwa lata odpokutuję grzechy młodości i wrócę do cywilizacji. Ale nie wróciłem. Powód? W tamtych czasach największym zmartwieniem dla młodego małżeństwa było mieszkanie. Dzisiaj też jest. – Ale w Lesku nie stanowiło to problemu. Dostałem dwupokojowe M za kaucję 1,2 tys. zł. Przy czym ta kaucja była za wannę, a nie za mieszkanie. No i jak porzucić 46 m i jechać z żoną i dzieckiem gdzieś tam, do wynajmowanego pokoju? W tym wszystkim musiałem tylko znaleźć pomysł na siebie. Ten znalazł pan w kulturze? – Najpierw założyłem zespół teatralny. Nazwaliśmy go Klub Popierających Poezję – w skrócie KPP. Odnosiliśmy sukcesy i stamtąd trafiłem do Bieszczadzkiego Domu Kultury. W międzyczasie zamieniono mi mieszkanie na czteropokojowe. Zakapiorskie Bieszczady I jak tu się dziwić, że ludzie tęsknią za PRL. Tam poznał pan zakapiorskie Bieszczady? – Jako Bieszczadzki Dom Kultury odzyskaliśmy budynek dawnego Sokoła. Mieliśmy też synagogę. To generowało koszty i trzeba było coś wymyślić. Wcześniej w synagodze urządzano dyskoteki. Postanowiliśmy zorganizować w niej galerię bieszczadzkich twórców. Ale skąd ich wziąć? Ja znałem trzech. Żona wsiadła w samochód i zaczęła jeździć od wsi do wsi, szukając artystów. Znalazła ponad 20 osób. Postanowiliśmy założyć Bieszczadzką Grupę Twórców. Byli wśród nich wspaniali ludzie, ale w zasadzie jedynym profesjonalistą okazał się Zdzicho Pękalski, który uczył innych, jak mieszać farby czy ostrzyć dłuta. Wtedy zacząłem poznawać tych ludzi. Część z nich już wówczas wpisywała się w zakapiorski klimat. W imieniu tych, którzy Bieszczadów nie znają, muszę zapytać, kim jest zakapior. – Jeżeli podejść do sprawy encyklopedycznie, wyraz ten pochodzi z języka rosyjskiego i określa złodzieja, rzezimieszka. W sensie bieszczadzkim jednak oznacza po prostu człowieka,
Tagi:
Tomasz Borejza