Kraj męskich rozmów

Bardzo lubię rozmowy. Często ciekawe rozmowy zawierają elementy dramatu i komedii, jak u Szekspira. Inną poetyką rządzi się gadanina przy stole, inną zaś zapisywana. W gazetach codziennych, tygodnikach i miesięcznikach wszędzie pojawiają się wywiady, w których dziennikarz przepytuje kogoś, kto ma, lub powinien mieć, coś interesującego do powiedzenia. Reklamuje się to zwykle jako wywiad z ciekawym człowiekiem. Na ogół ten człowiek jest strasznie ciekawy, bo podgląda sąsiadkę z naprzeciwka. Dla czytelników bywa nudną piłą, ale ponieważ jest tak zwaną osobowością telewizyjną, wziętym aktorem lub aktorką serialową, wszystko, co powie, uznaje się za prawdę objawioną. W prasie kobiecej stawia się głównie na zwierzenia, „tylko u nas X, Y mówi”, i przytruwa X o nowej miłości, a Y o ciąży albo rozwodzie. Nawet koszmarnych polityków pokazuje się z ludzką facjatą. Inaczej rozmawia się w męskich pismach erotycznych, sportowych, motoryzacyjnych, jeszcze inaczej w dziennikach czy tygodnikach opinii, które są wspólne dla obu płci. Jeden z najciekawszych wywiadów, jakie ostatnio czytałam, ukazał się w „Gazecie Wyborczej”. Przeprowadził go Włodzimierz Kalicki z laureatem Busoli „Przeglądu”, prof. Karolem Modzelewskim. Od dawna wiem, że profesor należy do najmądrzejszych ludzi w naszym kraju. Bez zadęcia, bez dawania do zrozumienia, że wie więcej niż czytelnik, wyjaśnia trudne sprawy w sposób klarowny i ciekawy. Rozmowa nosiła tytuł „IPN: kto historyk, kto trąba”. Dowiedziałam się z niej na temat teczek, lustracji, osławionej listy W., a także zadań i obowiązków historyka więcej niż z medialnego zamętu, jaki powstał wokół tej sprawy. Karol Modzelewski wyjaśnia sposób produkowania pseudonaukowego, niby historycznego faktu, który to fakt jest gównem, służącym do przyklejania przeciwnikom politycznym. Profesor mówi o wiarygodności źródeł. Już na drugim roku studenci dowiadują się, jak należy postępować, jak badać źródło, wierzyć czy niedowierzać. Nie może być tak, że traktuje się źródło po uważaniu. Historyk musi być ponad bieżączkę. Doświadczenie ma profesor ogromne, i to nie tylko jako historyk, ale jako długoletni więzień i obiekt zainteresowania ubeków. U nas zrobiło się tak jak w dziecięcej wyliczance. Śpiewa ubek: „kogo kocham, kogo lubię, tego pocałuję”, a wiadomo, że ubecki pocałunek może spowodować ciężkie uszkodzenie ciała. Dotknięcie czarodziejskiej różdżki Wildsteina takoż. Ci, którzy rozpętali agenturalne piekło, muszą deklarować absolutną wiarę w święte słowo ubeka, inaczej nie mogliby korzystać z cudem odnalezionych, potrzebnych do niszczenia ludzi, notatek. Żeby nie było nieporozumień, podpisywałam listy w obronie IPN, gdy prof. Kieres działał rzetelnie; nie rozumiem, co takiego się stało, że poważny instytut stał się trupą aktorską popisującą się w teledelirce. Szczęściem naród nasz wypiął się na lustratorów. Nikogo normalnego to już nie bierze. Biedniejsi zajmują się wiązaniem końca z końcem, bogatsi wolą korzystać z tego, co mają. Lustracyjnym polem zawładnęli politycy, potykają się na nim pieszo lub konno. Tu nasuwa się niemiła analogia. Tak jak prostytutka to zawód, a kurwa to charakter, tak rzetelny, zawodowy lustrator to zawód, amator zaś lubujący się w babraniu w cudzej przeszłości bez żadnego umiaru i przygotowania to polityczna dziwka. Nie chodzi o zaniechanie lustracji, lecz o to, by nie prowadzili jej troglodyci wrażliwi jedynie na przedwyborcze wiatry. Dobry historyk, taki jak prof. Modzelewski, wie, że na listach i w teczkach są często ludzie złamani, a prawdziwy James Bond pracuje nadal, wciąż jest przydatny i mogą mu naskoczyć na kant teczki. Wie również, jak łatwo było o fałszywych świadków. Weryfikacja w służbach specjalnych była kulawa jak przysłowiowa kaczka. Ten wywiad miał dodatkowy walor. Ani razu nie padło w nim zdanie, że to męska rozmowa, że trzeba wreszcie podjąć męską decyzję. Od tego typu stwierdzeń roi się w polityce jak od spasionych much na przeleżałych zwłokach. Lubują się w nich niektórzy kandydaci na prezydentów, oprócz oczywiście mojego ulubionego kandydata, Marka Borowskiego, który traktuje kobiety jak ludzi i nie wyklucza ich, tak jak Donald Tusk, co opowiada o jakichś męskich decyzjach, które trzeba podjąć. Tego rodzaju wypowiedź przystoi wujkowi Donaldowi na imieninach u cioci, ale nie komuś, kto aspiruje do ważnego stanowiska. Takie gadanie obraża kobiety, bo oznacza ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że prawdziwi mężczyźni tu rządzą, decydują, rozmawiają, a kobietom

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 34/2005

Kategorie: Felietony