Król, mój dobrodziej

Król, mój dobrodziej

Marcin Król nie żyje. Historyk idei, niezwykły człowiek. Byłem członkiem redakcji miesięcznika „Res Publica”, którego Marcin był twórcą i szefem. Pismo oficjalnie zaczęło się ukazywać w 1987 r., a właściwie przekształciło się z pisma wydawanego kiedyś w podziemiu. Wypłynęło więc na powierzchnię. Trwała jeszcze Polska Ludowa, ale już rzęziła. Władza zgodziła się na pierwsze takie oficjalne pismo półwolne, gdzie interwencje cenzury miały być zaznaczane, jak to było przed wojną. Te zaznaczane interwencje cenzury pachniały wolnością (jest wybór wierszy z tego czasu, z takimi zaznaczeniami, i cenię sobie tę książeczkę). Ale Adam Michnik uznał powstanie takiego pisma za zdradę, bo jeszcze wtedy siedział. A jak siedział, to nie wolno było z nimi negocjować. Potępił Marcina i wszystkich, którzy weszli do redakcji. Jego niechęć z tego powodu, też do mnie, ciągnie się jak czarny welon niemal do dzisiaj. A przecież widać, że mieliśmy rację, system gnił. Marcin był obdarzony inteligencją rzadką w Polsce, oryginalną, niezależną, przekorną, uśmiechniętą. Miał świetną pamięć i wielką wiedzę. Kolegia w redakcji to były uczty duchowe, burze mózgów. Byli wtedy z nami, „starymi”, młodzi, których wielu teraz w intelektualnym oboziku PiS, niestety. Jak okrutnie rozeszły się nasze drogi. Do „Res Publiki” napisałem co najmniej kilkadziesiąt tekstów. Z Marcinem mam nawet trochę wspomnień tenisowych, była wyprawa na narty, ale to dawno, nie tak dawno robiłem z nim wywiad. Król niechcący miał wielki wpływ na moje życie, też dzięki grypie, na którą zachorował w roku 1988. Miał jechać na małe stypendium do Sztokholmu, chory zaproponował, abym pojechał za niego. Poznałem w Sztokholmie niezwykłych ludzi, także Andersa Bodegårda, potem mojego kolegę, tłumacza polskiej literatury, dzięki niemu Szymborska dostała Nobla. Owocem tej wyprawy był szwedzki numer „Res Publiki”. Już po czerwcowych wyborach, gdy komuniści stracili władzę, spotkałem przypadkiem Andersa – na Marszałkowskiej, obok Rotundy, szedłem na urodziny do znajomej, młodej reżyserki. Zabrałem go ze sobą. Już przy stole i winie pytam: po co właściwie przyjechałeś do Polski? Powiedział, że nastąpiła zmiana ustroju, a szefem Instytutu Polskiego jest major SB. Tak nie może być, idzie w tej sprawie do MSZ. Wtedy ministrem był już Krzysztof Skubiszewski. Anders reprezentował grupę ludzi ze Sztokholmu, też polskich emigrantów. Powiedział, że szuka dobrego kandydata. Ja na to żartem, naprawdę żartem: szukasz daleko, a ten człowiek siedzi naprzeciw ciebie. Nic nie powiedział. Kilka tygodni potem dzwoni do mnie minister Krzysztof Skubiszewski, czy zgodzę się być szefem Instytutu Polskiego w Sztokholmie. I tak w maju poleciałem do Sztokholmu, jako pierwszy dyplomata wielkiej zmiany w Skandynawii. Komunistyczna ekipa potraktowała mnie jak rewizora i trzęsła się ze strachu. A ja przeżyłem szok cywilizacyjny. Polska była wtedy zapyziała, zabiedzona, puste sklepy, ludzie szarzy, zmaltretowani przez historię. Szwecja wysmukła, błękitno-żółta, ładna, nawet pachniała inaczej. I był maj, atomowy wybuch wiosny, jak to na północy. Instytut mieścił się w przepięknym pałacyku w samym sercu Sztokholmu. W Warszawie do czerwcowego przełomu mieszkałem w małym mieszkanku, w jakimś sensie bez „drzwi”, w stałym poczuciu zagrożenia, a teraz nagle dostałem immunitet dyplomatyczny, samochód miał błękitne tablice, więc ledwie żywego małego fiata 126 zamieniłem na luksusowe volvo z kierowcą – rzecz jasna nie używałem tego auta. Piorunująca zmiana. Niebezpieczna. Ciągłe imprezy, spotkania z najciekawszymi ludźmi, artystami z Polski i ze Szwecji. Górecki, Wajda, Lutosławski, Penderecki, Mrożek, Szymborska, Miłosz, Davies. Instytut odwiedzili król szwedzki i królowa. Iluż niezwykłych Szwedów i polskich emigrantów poznałem! Te cztery lata zmieniły mnie, najadłem się po uszy zachodniej Europy. A wszystko zasługa Króla i jego grypy. Rola przypadku w życiu fascynuje mnie. Czasami wydaje się, że przypadek wie, co robi. Wyjmuję teraz z półki książki Marcina, gęsto tam od moich podkreśleń, zakładek. Na początku naszej znajomości Król był wielkim optymistą, w drugiej części życia stał się równie wielkim pesymistą, czarnowidzem nawet. A prawda lubi być pośrodku, więc czasami się mylił. Nie szkodzi. Inspirował, masował mózg słuchacza i czytelnika. Polska na pewno będzie bez niego głupsza. t.jastrun@tygodnikprzeglad.pl Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 50/2020

Kategorie: Felietony, Tomasz Jastrun