W królestwie kina i jazzu

W królestwie kina i jazzu

Gdybym nie wyjechał tak wcześnie do USA i nie zaczął się tam zajmować fotografią, najprawdopodobniej też bym wylądował w łódzkiej Filmówce, jak wielu moich kolegów Ryszard Horowitz – Podczas ceremonii przyznania doktoratu honoris causa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie w laudacji prof. Wojciecha Prażmowskiego z łódzkiej Filmówki znalazło się smakowite porównanie z Woodym Allenem. Obaj panowie mieli jakoby tę samą receptę na sukces w Ameryce. Ponoć wystarczy mieszkać na Manhattanie, grać na klarnecie, mieć wschodnioeuropejskie pochodzenie i niewiarygodne poczucie humoru, a wtedy sukces oraz powodzenie u kobiet zapewnione. Czy pan to potwierdza i czy poznał pan Allena osobiście? – Poznałem go, a jego filmy, które są szalenie powiązane z jego życiorysem, bardzo lubię, zwłaszcza te wczesne. Przedstawiają one prawdziwe życie, są niewiarygodnie szczere. Jednak Allen był na początku twórcą trochę niechcianym właśnie przez swój indywidualizm, dopiero później nastąpiło zbliżenie z gustami publiczności i wielka popularność. Być może w moich zdjęciach też odbija się moje doświadczenie życiowe, choć to nie zawsze musi być świadome. Czy jest jakieś bliższe powinowactwo z twórczością Allena – wątpię. – Zainteresowanie filmem nie ograniczało się chyba wyłącznie do Woody’ego Allena? – Oczywiście. Kino amerykańskie zawsze mnie fascynowało, jeszcze gdy mieszkałem w Polsce, stanowiło symbol wielkiego świata. Można powiedzieć, że uczyłem się na klasykach amerykańskiego kina. Ważna była dla mnie np. twórczość Charliego Chaplina, którego w latach 50. wyrzucono z USA za jakoby prokomunistyczne sympatie, więc pokolenie młodych Amerykanów lat 60. i 70. właściwie go zupełnie nie znało. Nie istniał dla nich. Dla mnie natomiast film amerykański w początkowym okresie był ważnym elementem edukacji estetycznej. Powstawało wtedy wiele obrazów ambitnych, które kształtowały oblicze współczesnej kultury. Kino amerykańskie obecnie już tej roli nie odgrywa, zawładnęło wyobraźnią masowego widza, ale wcześniej stanowiło punkt odniesienia dla wielu twórców z różnych dziedzin. – Czy podziałało też na pańską wyobraźnię? – Nie tylko na moją. W ogóle początki polskiej kinematografii powojennej też noszą na sobie piętno ambitnego kina amerykańskiego. Polscy reżyserzy, polscy operatorzy stworzyli wiele ciekawych dzieł, a ich osiągnięcia zostały już wielokrotnie dostrzeżone, także za oceanem. Polscy operatorzy filmowi (reżyserzy w mniejszym stopniu) są i dziś bardzo cenieni w USA. Myśląc o własnej drodze twórczej, sądzę, że gdybym nie wyjechał tak wcześnie do Stanów Zjednoczonych i nie zaczął się tam zajmować fotografią, to najprawdopodobniej też bym wylądował w szkole filmowej w Łodzi, jak wielu moich kolegów, bo takie były moje ówczesne pasje i zainteresowania, które koncentrowały się na tworzeniu obrazu – czy poprzez malowanie, czy fotografowanie. – A co z muzyką? Przecież w krakowskich klubach grał pan na klarnecie? – To całkiem naturalne, bo pochodzę z rodu muzyków. W moim domu przewijali się tacy jazzmani jak Komeda, Trzaskowski i inni. Z okresu krakowskiego pochodzi też seria zdjęć wielu muzyków. Wówczas jazz był dla nas wszystkich symbolem Zachodu, wolności, spojrzenia przez żelazną kurtynę i dlatego sam niesiony miłością do jazzu grałem wraz z innymi. W końcu jednak zarzuciłem to muzykowanie, nierzadko koledzy żartowali sobie z moich dosyć skromnych możliwości w tej dziedzinie. I nie dziwię się im, bo oni mieli profesjonalne przygotowanie muzyczne, a ja byłem tylko entuzjastą i amatorem. Ale z wielką przyjemnością nadal słuchałem tej muzyki także po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych. Wstęp do klubów jazzowych był wówczas zupełnie niedrogi, za jednego dolara można było całą noc słuchać produkcji muzyków i korzystałem z tego. – Trafił pan do Ameryki w okresie najbardziej płodnym dla jazzu. – To prawda. Jednym z pierwszych muzyków, których usłyszałem na żywo w USA, był Thelonious Monk. To były wspaniałe przeżycia, bo amerykańskie kluby jazzowe w tym czasie były zupełnie inne. Dziś są przepełnione, cisną się tam tłumy słuchaczy, a wówczas nierzadko pięć-sześć osób słuchało przez wiele godzin nocnych np. śpiewu Elli Fitzgerald. To były zupełnie kameralne, intymne spotkania i odbiór muzyki dostarczał głębokich przeżyć. Tak się wciągnąłem w tematykę jazzu, że w 1961 r. pojechałem na słynny festiwal w Newport i tam wykonałem serię zdjęć najwybitniejszych amerykańskich twórców jazzowych. W nowojorskim Lincoln Center odbyła się wielka wystawa wykonanych przeze mnie portretów, a na jej otwarciu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 22/2010

Kategorie: Kultura