Olsztyński adwokat skazany na cztery lata więzienia za lichwę i wyłudzanie majątku od klientów Zdarza się czasem, że prawnik broniący przestępców w sądzie sam popełnia czyny karalne, jednak rozpoczynający dopiero zawodową karierę, 41-letni dziś mecenas Krzysztof K. pobił wszelkie rekordy. Najpierw został wyrzucony z palestry, a potem posadzony na ławie oskarżonych z poważnymi zarzutami. Wprawdzie z kilku mniejszych zdołał się wybronić, lecz główne punkty oskarżenia sąd potwierdził, wydając wyrok skazujący nie tylko na byłego adwokata, ale i na jego najbliższą rodzinę. Czarna owca palestry O jego działaniach pisaliśmy ponad cztery lata temu w tekstach „Czarna owca palestry” i „Plamy na todze” (PRZEGLĄD nr 21 i 24/2017). Przedstawione wówczas przykłady przestępstw popełnionych przez młodego prawnika jeżyły włos na głowie nawet doświadczonym adwokatom. Ale już wcześniej znany olsztyński adwokat wspominał, jak w komendzie policji Krzysztof K. zaczął mu wymyślać, nie mając za grosz szacunku dla starszego kolegi. Takie zachowanie poskutkowało skargą do rzecznika dyscyplinarnego i wszczęciem postępowania. Z czasem Krzysztof K. dorobił się aż 30 postępowań. Niewielka część zakończyła się umorzeniem, za część został skazany przez sąd dyscyplinarny izby adwokackiej, ale reszta zarzutów miała charakter kryminalny i były na tyle skomplikowane, że gdy o tym pisaliśmy w maju 2017 r., pozostawały nierozstrzygnięte. Bo w istocie były to sprawy dla prokuratora. Jak to się stało, że Krzysztof K. dość długo pozostawał bezkarny? W środowisku mówiło się, że miał patrona, czyli innego wpływowego adwokata, który przymykał oko na jego przekręty. Może miał do niego słabość, bo młody człowiek potrafił się zakręcić nawet w świecie show-biznesu, zasiadając np. w jury konkursu Miss Warmii i Mazur. Ale jeszcze jako aplikant, w 2012 r., zajął się sprawą spadkową Agnieszki Sz. z okolic Olsztyna. W spadku po zmarłym ojcu przypadło jej 8 ha ziemi pod Rypinem, w województwie kujawsko-pomorskim. W tym dwie atrakcyjne działki nad jeziorem, z których jedna była już uzbrojona w media. Agnieszka Sz. mogła tę ziemię sprzedać, ale jej rodzeństwo domagało się tzw. zachowku, czyli określonej w prawie spadkowym należności finansowej. A ona nie bardzo się do tego kwapiła. I wtedy mec. Krzysztof K. obiecał kobiecie, że jej bracia i siostry nie dostaną zachowku. Gdy zdobył zaufanie kobiety, zaprowadził ją do olsztyńskiego notariusza, gdzie przeniosła swoje prawa majątkowe, ale nie na adwokata, tylko na jego rodziców oraz teścia i kolegę. W sumie ponad 6 ha ziemi w trzech działkach, a za każdą z nich miała dostać od 15 do 20 tys. zł, co było nadzwyczaj skromną kwotą, zważywszy na atrakcyjne położenie tych terenów (nawet jeśli były to działki rolne, a nie budowlane, jak początkowo szacowano). Ale i tak dostała ledwie 10 tys. zł. Sprawa wyszła na jaw i zajęły się nią organy ścigania, gdy mieszkająca w rodzinnej wsi siostra Agnieszki Sz. zobaczyła dwóch mężczyzn chodzących po ojcowym polu i usłyszała od nich, że to już ich własność. Najbardziej przeżywał to syn spadkobierczyni, który miał wyrzuty sumienia, że naraił matce – poprzez kolegę – owego młodego adwokata. Wierzył jednak w uczciwość prawnika, a jeszcze bardziej kolegi, który okazał się jednym z beneficjentów transakcji. Syn tłumaczył się potem, że panowie ci wykorzystali chorobę jego matki, która otumaniona lekami podpisała akt notarialny, sądząc, że parafuje pełnomocnictwo. Lichwa w adwokackiej kancelarii Szczęśliwie nie minęło pięć lat i transakcję można było unieważnić. Podobnie nie doszło do przejęcia przez Krzysztofa K. mieszkania pewnego starszego małżeństwa z Olsztyna, które zalegało z czynszem za 36 m kw. w bloku. Na dodatek główny lokator poważnie chorował. Jadwiga i Zbigniew M. długo się zastanawiali, skąd wziąć pieniądze na spłatę zadłużenia, kiedy zobaczyli reklamę „Pożyczki od ręki”. Zgłosili się pod pobliski adres i z pewnym zdziwieniem stwierdzili, że to kancelaria adwokata, który osobiście zaoferował im usługi. W czerwcu 2015 r. zawarł z nimi umowę na udzielenie 30 tys. zł kredytu, a oni podpisali mu, w ramach zabezpieczenia wierzytelności, przeniesienie na niego prawa własności do lokalu. Jednak faktycznie, co ustaliła potem prokuratura, dał im tylko 10 tys. zł i dodatkowo spłacił zaległości (6 tys. zł), przy wartości mieszkania co najmniej 120 tys. zł. Starsi ludzie nadal borykali się z kłopotami, nie byli w stanie