Krótki, nerwowy sen

Kuchnia polska „Chaque époque reve la suivante”, pisał Michelet. Właściwie nie powinienem tego tłumaczyć, ponieważ jeśli spieszymy się do Unii Europejskiej, to język francuski – jednego z głównych krajów UE – powinien być nam znany równie dobrze jak niemiecki i lepiej niż angielski. Ale Michelet pisał, że każda epoka śni o następnej. Jeśli to prawda, to śnimy snem nerwowym i krótkim. Czytając prasę, śledząc media, wreszcie słuchając głosów polityków, można bowiem bez trudu zrozumieć, że nasz sen kończy się w roku 2004, kiedy podpiszemy traktat unijny i już nawet nieśmiałe, ale coraz częstsze przebąkiwania polityków zachodnich, że może to być nie rok 2004, lecz 2005, wprawia nas w panikę. Nie w tym rzecz jednak, lecz w tym, że ów moment akcesu widzimy niemal jako „koniec historii”, a więc moment, w którym skończą się nasze kłopoty i troski i ktoś się wreszcie nami zajmie. Być może, tak właśnie będzie, ale do pewnego stopnia tylko. Marcin Król napisał niedawno w „Rzeczpospolitej” (10-11.08.br.), że Unia dopilnuje u nas procedur demokratycznych, tak jak jego zdaniem perspektywa integracji unijnej już wcześniej studziła i studzi dotąd zajadłość walki politycznej w naszym kraju. Niewykluczone, że nadzór unijny wpłynie także – do pewnego stopnia przynajmniej, do granic wygodnych głównym krajom Unii – na spadek korupcji, która staje się naszą specjalnością narodową, a także na wydolność organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości. Stanie się to oczywiście w wyniku zrozumiałego ograniczenia naszej suwerenności, która – przestańmy się wreszcie czarować – jest zawsze logiczną konsekwencją przystąpienia do jakiegokolwiek związku państw czy jakiejkolwiek ponadnarodowej organizacji. Ale stanie się to z naszą korzyścią, uwalniając nas od dalszej powtórki z czasów saskich, którą właśnie przechodzimy. Naprawdę jednak ważną kwestią, o której mówi się u nas zadziwiająco niewiele, jest konieczność uświadomienia sobie faktu, że współczesny świat i współczesna Europa, do której aspirujemy, są zjawiskiem znacznie bardziej skomplikowany, niż nam się to przedstawia. Wchodząc do Unii, wcale nie zostaniemy adoptowani przez świetnie zorganizowaną, ustabilizowaną rodzinę, w której dostaniemy może niewielki, ale schludny pokój dziecinny, lecz wejdziemy do rodziny, przed którą stoją poważne problemy i kryzysy, które musi rozwiązać. Nasza szansa – o której zadziwiająco mało mówi nam pan Wołoszański w swoich unijnych aktach strzelistych – polega zaś na tym, że te kryzysy będziemy mogli wspólnie z innymi rozwiązywać. Pierwszym z nich jest niewątpliwy kryzys systemu gospodarczego. Brzmi to bardzo groźnie i doktrynalnie, czymże jednak jak nie symptomem kryzysu systemu jest seria skandali na Wall Street, związanych z fałszywą wyceną wielkich firm i ich akcji giełdowych z WorldComem na czele. Okazuje się zresztą, że nadużycia w tej mierze są znacznie większe niż początkowo sądzono, a WorldCom wcale nie jest tu w czołówce. „Gazeta Wyborcza” zacytowała serię amerykańskich dowcipów związanych z tym skandalem, wynika z nich, że jedną z najbardziej skompromitowanych w tym wszystkim jest firma audytorska Andersen, która dokonywała wyceny wielu ważnych firm w Polsce, z telewizją publiczną na czele. Opinia amerykańska jest tym znacznie bardziej poruszona, niż nam się wydaje. Ma powody. Wysłuchałem bardzo dokładnie uspokajających przemówień zarówno prezydenta Busha, jak i szefa rezerwy federalnej, Greenspana, ale nie wpłynęły one znacząco na stabilność notowań giełdowych, współczesny zaś, globalizacyjny kapitalizm opiera się w decydującej mierze na anonimowym kapitale giełdowym. Utrata zaufania inwestorów do realności notowań – z czym właśnie mamy do czynienia – jest utratą wiary w model globalizacyjny, który na początku zapowiadał się tak atrakcyjnie. Co z tym zrobić, nie wie Ameryka, nie wie także Europa, choć ta może – dzięki silnej tradycji socjaldemokratycznej, niezepsutej jeszcze do końca przez obecne socjaldemokracje – wie trochę więcej. Ale coś zrobić wspólnie będzie trzeba, chcąc uniknąć katastrofy. Trzeba coś – nie wiadomo co – zrobić z Bliskim Wschodem. Codziennie oglądamy nowe zamachy terrorystyczne w Izraelu i nowe represje wojskowe w Palestynie, ale nikt nie ma złudzeń, że widać tu jakiś koniec. Można oczywiście powiedzieć, że dzieje się to dość daleko od Europy i może tak trwać. Ale wiadomo, że nie może. Dopóki bowiem będzie istniał problem palestyński dopóty międzynarodowy terroryzm będzie miał

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2002, 33/2002

Kategorie: Felietony