Księgi zbójeckie
Dzięki audycji Radia TOK FM w popłoch wpadłem. Z ust redaktor Zaleskiej albo Gawryluk (głosy poglądy mają myląco podobne) dowiedziałem się, że jestem pokątny propagatorem zbrodniczego komunizmu i równie występnego faszyzmu. Przez posiadanie ksiąg zakazanych i szkodliwych. Pretekstem radiowych rozmów było opublikowanie i kolportowanie w naszym kraju „Mein Kampf” Adolfa Hitlera. Książkę ową nabyłem w miejscu tak nobliwym, że aż wstyd napisać, przeczytałem mimo dawnych ostrzeżeń prof. Baszkiewicza, iż nudna to ramotka. To prawda, tyle że dzisiaj nabrała ona zabawnego sensu. Radykalizm, populizm partii młodego Hitlera jako żywo przypomina obecne radykalne hasła związane z budową IV Rzeszy Pospolitej, upowszechniane przez aktywistów PiS, LPR, Samoobrony i PO także. Oczywiście, nie ma tu mowy o ludobójstwie ani masowej eksterminacji Żydów. Bo tego w „Mein Kampf” nie ma. Tak jak nie ma o tym mowy w programach polskich radykalnych, populistycznych partii. I nie wierzę, żeby czytanie dzisiaj tej ramotki wywołało, stworzyło w Polsce partię czy ruch faszystowski. Podobnie jak masowy ruch komunistyczny lektura Lenina, którego książki, jak usłyszałem w TOK-u, też powinny być zakazane. A co z istniejącymi? Spalić? A co z Trockim, zwłaszcza ze „Zdradzoną rewolucją”, która jest krytyką biurokracji komunistycznej z pozycji komunistycznych. A co z „Abecadłem komunizmu” Bucharina, też mam spalić? Albo „Kobietą a socjalizmem” Bebla. Ta książka to przecież prekursorka feminizmu, uznawanego wśród radykalnych narodowców i redakcji „Wprost” za coś równie ohydnego jak komunizm. Na tym tle dzieła tow. Stalina wyglądają zupełnie niewinnie. Język gładki, zdania okrągłe, porównania nieskomplikowane. Nie ma tam co prawda litości dla wrogów klasowych, ale to tylko efekt obiektywnego zaostrzenia się stosunków. Walka klasowa jest już dzisiaj bardziej ekspresywnie przedstawiona w „Chłopcach z placu Broni” Ferenca Molnara. Władze nieboszczki PRL wierzyły w moc sprawczą książek, marzyły o trzymaniu rządu dusz, zupełnie nie po marksistowsku. Powtarzały niczym mantrę, że z leninowskiej „Iskry” rozgorzał płomień Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej, a Wielka Rewolucja Francuska wybuchła, bo lud obejrzał „Wesele Figara” Beaumarchais’go. Toteż cenzurowały literaturę antykomunistyczną, prokapitalistyczną, wierząc, że jeśli lud naczyta się klasyków, Adam Smitha czy innego Keynsa, to wywoła strajki, ruszy na barykady i jedynie słuszny ustrój obali. A Wałęsa, jak się wtedy chwalił, żadnej książki do końca nie przeczytał. Zresztą gdyby iść tym tropem, to za klasyka nazistowskiego ludobójstwa należałoby uznać Nietzschego czy Lambrosa, a Biblię odpowiedzialną za wymordowanie Indian w obu Amerykach. A przecież ci, którzy mordowali, nie byli aktywistami kółek czytelniczych. Ale jest jedna książka, której lekturę należałoby dziś ograniczać, reglamentować wręcz. To „Pan Tadeusz” Adama Mickiewicza. Jak wiemy z wiarygodnej relacji innego autora, Henryka Sienkiewicza, lektura „Pana Tadeusza” prowadzi do rażących zaniedbań w pracy, stwarzania zagrożeń dla majątku i życia innych i w efekcie dobrze płatnego zajęcia. Dzisiaj najbardziej – na co wskazują sondaże – pożądanego dobra, „Pan Tadeusz” to dziś potencjalna książka zbójecka. Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint