Do rzeczy, które jednocześnie złoszczą i niepokoją, zaliczyłbym intelektualną jałowość polskiej polityki. Trwa gra na rozstrojonych instrumentach – słyszymy wciąż te same frazesy. Jedynym czynnikiem ożywienia stały się awantury przypominające spory o miedzę. Śledząc ich przebieg, możemy się zastanawiać co najwyżej, gdzie jest Kargul, a gdzie Pawlak i kto komu ukradł kota. Popatrzmy na nasze komisje sejmowe. Czy ich szarże nie przypominały czasami filmu „Sami swoi”, w którym momenty kulminacji wyznaczało zawołanie: „A podejdź no do płota”?
No tak, jest jeszcze mizdrzenie się do publiczności, obracające się wokół kwestii, co kto „dowiezie”. W dobie marketingu język staje się powoli narzędziem tortur. Tak na mnie działają, nie ukrywam, wszystkie dęte proklamacje, w których na pierwszym miejscu pojawić się musi jakiś ckliwy frazes, ozdobiony koniecznie zwrotem: „Polki i Polacy”. Reszta się nie liczy – substancji myślowej w tym żadnej nie ma – w demokracji sondażowej chodzi przecież o głosy, a nie o sprawy.