Po wycofaniu się wojsk USA z północnej Syrii prezydent Turcji bez zahamowań może się rozliczyć z Kurdami – przy wsparciu ISIS Jeszcze zanim 9 października na północną Syrię spadły tureckie bomby, z przygranicznego miasta Ras al-Ajn ruszyła pierwsza fala uchodźców. Prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan nigdy nie krył swoich zamiarów, toteż poranne syreny zwiastowały scenariusz najgorszy z możliwych. Kiedy zawyły, złudne poczucie spokoju ustąpiło nieskrywanej panice. W ciągu godziny główną ulicą przejechało 716 wyładowanych autobusów i ciężarówek zmierzających na południe kraju – jak najdalej od tureckiej granicy. Wśród kurdyjskich uchodźców byli Dilan i Esther, małżeństwo po czterdziestce, oraz ich czworo dzieci. Bagażnik ich starej toyoty wypełniały walizki i torby. Nie dojechali jednak zbyt daleko. W Tell Tamer zostali zatrzymani przez kurdyjskich milicjantów Powszechnych Jednostek Ochrony (YPG). – Funkcjonariusze wysłali nas z powrotem do Ras al-Ajn, twierdząc, że nie mogą przepuszczać uchodźców. Zakładają być może, że jeśli wszyscy opuszczą miasto, Kurdystan szybciej upadnie. Im mniej cywilów, tym szybciej wojska Erdoğana zajmą Ras al-Ajn – opowiada Dilan, który musiał wrócić z rodziną do swojego miasta. Przekora i apatia Sytuacja po wkroczeniu Turków do Kurdystanu zmienia się codziennie. O ile na początku szybko udało się im zająć Ras al-Ajn, o tyle tydzień później zachodnie media donosiły, że kurdyjskie milicje nadal stawiają opór. Oblicze miasta przy granicy z Turcją jest już jednak inne, ponure. Większość handlarzy zamknęła sklepy, gwarny zwykle rynek opustoszał. Widać stąd powiewające tureckie flagi, tyle że nie w Ras al-Ajn, lecz kilometr dalej, po drugiej stronie granicy, w tureckim mieście Ceylanpınar. Niektórzy mieszkańcy próbują prowadzić w miarę normalne życie, mimo huków eksplozji. Tak jak 49-letni Afrim, właściciel sklepiku spożywczego. – Mieszkam w Ras al-Ajn całe życie. Od toczącej się od 2011 r. wojny domowej nasze miasto zajmowali różni okupanci. Nigdy nie opuściłem swojego domu i tym razem też zostanę – zaznacza z nutą przekory, ale też apatii. Bo odkąd nad jego miastem krążą tureckie F-16, trudno mu się zdobyć na optymizm. W ciągu kilku dni turecka operacja „antyterrorystyczna”, cynicznie nazwana „Źródło pokoju”, zebrała pierwsze żniwo. Giną cywile, kobiety, dzieci. Szpitale pękają w szwach. Ruszyła kolejna fala uchodźców i tym razem kurdyjscy milicjanci nie byli w stanie zatrzymać nadciągających ludzi. Kurdowie uciekają na południe samochodami, małymi busami, wozami i pieszo, uginając się pod ciężarem plecaków i walizek. Według danych WHO oddziały tureckie doprowadziły w północnej Syrii do ucieczki 200 tys. ludzi. Nagrania krążące w mediach społecznościowych pokazują zbrodnie wojenne oraz egzekucje kurdyjskich żołnierzy i polityków. Tymczasem Kurdowie szukają pomocy przed atakiem tureckim u Asada i jego rosyjskich sojuszników. Turecka inwazja okazała się bardziej stanowcza, niż przypuszczano. Już pierwszego dnia siły powietrzne zaatakowały miasta Ras al-Ajn i Tall Abjad, a także milionową metropolię Al-Kamiszli. Turcy bombardowali także amerykańskie bazy wojskowe, opuszczone przez żołnierzy US Army zaledwie kilka godzin wcześniej. Dramat rozpoczął się właściwie już 6 października, kiedy Biały Dom krótko „zaćwierkał”, że USA wycofają wojska z północno-wschodniej Syrii. Stacjonowało tam około tysiąca żołnierzy. Donald Trump już wiedział o zamiarach tureckiego prezydenta, ale zaznaczył, że nie będzie ani ich wspierał, ani brał w nich udziału. Wycofując się z terenów zamieszkanych przez Kurdów, Amerykanie de facto udzielili Erdoğanowi pozwolenia na rozliczenie się z odwiecznymi wrogami z YPG, syryjskiej przystawki do Partii Pracujących Kurdystanu (PKK). Tyle że to głównie kurdyjskie milicje walczyły dotąd skutecznie z terrorystami Państwa Islamskiego. W tych walkach życie lub zdrowie straciło tysiące kurdyjskich żołnierzy i bojowników. Dlatego już dzień przed atakiem Turcji Kurdowie protestowali w Ras al-Ajn przeciwko zapowiedziom Erdoğana i wycofaniu wojsk USA. Do manifestacji dochodziło również w większych niemieckich miastach. – Trump wbił nam nóż w plecy, on jest nie tylko hipokrytą, lecz także zwyczajnym zdrajcą – mówił mi Berfo, uczestnik takiego ulicznego protestu w Bremie. Niegrzeczni piłkarze