Napad na bank bywa łatwiejszy od ulicznego rozboju Wisiał na jednym z drzew zaniedbanego skweru obrzeży miasta. Wszystko wskazywało na samobójstwo. Klasyczna pętla wisielcza i wręcz podręcznikowe ślady zadzierzgnięcia. Z dokumentów, które miał przy sobie, wynikało, że 20-latek mieszkał w okolicach Łowicza. Legitymacja ukryta pod podszewką kurtki zaświadczała, że był pracownikiem firmy ochroniarskiej. Na sekcji zwłok patolog odnalazł ranę postrzałową. Niewielki otwór z krwawieniem do wnętrza ciała. Biegły lekarz był przekonany, że to nie uduszenie spowodowało zgon. Powtórne oględziny miejsca zdarzenia doprowadziły do odnalezienia pistoletu – przeróbki z broni gazowej. Okazało się, że denat pracował w konwojach wymieniających bankomatowe kasety z pieniędzmi. Zgrana załoga pracująca ze sobą od lat. On był nowy, wiecznie samotny. Miał tylko rodziców, ciężko pracujących na roli. Byli szczęśliwi, że syn zatrudnił się w Warszawie. On nie. Któregoś dnia zwierzył się matce: – Oni kradną i dzielą się pieniędzmi. Ja nie chcę. Nie umiem. Boję się. Powiedzieli, że jak nie będę brał swojej doli, to mnie wykończą. Matka w trakcie przesłuchania nie była jednak pewna, czy dokładnie takie słowa padły, być może Janek tylko jej to sugerował. Policjanci wyjątkowo dokładnie zajęli się trójką współpracowników Jana S. Jednak mimo szukania słabego ogniwa, dokładnej analizy telefonicznych billingów i dynamicznych przesłuchań – zmowa milczenia była silniejsza. Udało im się jedynie nieoficjalnie ustalić, że ekipa ochroniarzy opanowała metody wyłuskiwania pojedynczych banknotów z kaset, które wymieniali w bankomatach. Ale materiałów, na podstawie których można byłoby udowodnić kradzież i zabójstwo, nie mieli. Zdecydowali się więc przynajmniej ostrzec banki przed złodziejskimi praktykami. Zorganizowano poufne spotkanie z dyrektorami departamentów bezpieczeństwa większych central bankowych. Wyjawiono metody postępowania ochroniarzy, sugerowano zabezpieczenia. Zapadła cisza. W końcu jeden z dyrektorów spytał: – A ile mogli kraść miesięcznie? – Ta ekipa od 3 do 8 tys. – odpowiedzieli policjanci. – Eee – pada gremialnie z dyrektorskich ust. I panowie wychodzą. Minuta i po strachu Banki kuszą klientów magią procentów, przyjazną otwartością wnętrz, intymną atmosferą. Bagatelizowaniem możliwości utraty pieniędzy kuszą zaś złodziei. W warszawskiej dzielnicy Mokotów po pieniądze przyszedł 54-letni mężczyzna. Kasjerce podał karteczkę z informacją: „To napad. Mam w aktówce nitroglicerynę” i dokładnie sprecyzował żądanie – 650 tys. zł. Widać akurat tyle było mu potrzebne. Serii napadów na banki dokonał również rolnik z okolic podwarszawskiego Otwocka, uzbrojony w replikę pistoletu UZI. W sumie zrabował ponad 300 tys. zł. Napadają ci, którym wydaje się, że potrafią i unikną odpowiedzialności. Tymczasem śluzy bezpieczeństwa, czyli system automatycznie blokujący kolejne drzwi, sprawny i logicznie zamontowany system kamer czy też profesjonalna ochrona mogą skutecznie przynajmniej odstraszyć bandytów, a często uniemożliwić kradzież. Tylko czy banki rzeczywiście mają interes w wykładaniu swoich środków na pilnowanie nie swoich pieniędzy? Każda informacja o kolejnym napadzie ekscytuje media grzmiące: „Bezprawie owładnęło ulicami stolicy”. Choć tak realnie owładnęło np. Wiedniem, który jest mekką europejskich bankowych rozbójników. Dochodziło tam rocznie do ponad 100 napadów. – Dochodziło, bo już prawdopodobnie nie dojdzie – twierdzi pierwszy zastępca komendanta stołecznego policji, mł. insp. dr Robert Bałdys. – Wiedeńczycy skorzystają z niektórych naszych doświadczeń. A my z kolei z zazdrością zerkamy na osiągnięcia Berlina. Tam w porozumieniu z policją bankowcy podzielili placówki na te, które prowadzą operacje gotówkowe o określonej porze, i te realizujące wyłącznie obrót bezgotówkowy. Dzięki temu policja i inne formacje, czy też specjalistyczne środki zabezpieczenia technicznego, kumulowane są w wydzielonych miejscach w konkretnym czasie. I praktycznie wyeliminowano napady. Napad na bank bywa łatwiejszy od ulicznego rozboju. Usiłując odebrać przypadkowemu przechodniowi pieniądze, sprawca musi się liczyć z niekiedy zdecydowanym oporem i ewentualną reakcją osób postronnych. W końcu to otwarta, dynamicznie zmieniająca się przestrzeń. W banku jest o wiele bardziej kameralnie. A obsługa kas postępuje zgodnie z zasadą: „życie ważniejsze od pieniędzy”. Klasyczny napad trwa około minuty i sprawca wychodzi na ulicę, gdzie nikt nie wie, co się przed chwilą stało. Wcale nie dochodzi do kinowych rajdów ulicami miasta. Najczęściej bandyta idzie pieszo
Tagi:
Tadeusz Niedźwiecki