Łatwo zagrać skurwysyna

Łatwo zagrać skurwysyna

Polski film współczesny to najczęściej kryminał, gdzie są wyłącznie bandyci ANDRZEJ CHYRA, odtwórca tytułowej roli w „Komorniku” – Podoba się panu dzisiejsza Polska? – I tak, i nie. Myślę, że każde miejsce na świecie ma swoje plusy i minusy, ale nie umiałbym zamienić Polski na inne miejsce. Aczkolwiek irytuje mnie agresywność polityki, a także mediów, które tak kreują rzeczywistość, jakby to miejsce i nasze życie składały się z samych katastrof. – A podoba się panu Polska z „Komornika” Feliksa Falka, w którym gra pan tytułową rolę bezwzględnego egzekutora długów? To nie jest opowieść wyssana z palca, ale smutna część naszej rzeczywistości; Falk zrobił prawdziwy film społeczny. Myślał pan o tym, pracując nad tą rolą? – Oczywiście, że tak. Polska z „Komornika” jest raczej dramatyczna i chociaż to niemożliwe, chciałoby się, żeby ten film mógł coś zmienić. Ale postulat kina zaangażowanego, społecznego funkcjonuje w Polsce od lat. Myślę jednak, że niektórzy fałszywie to rozumieją: robią filmy, które niby dotykają rzeczywistości, ale w istocie niczego prawdziwego o niej nie mówią. W tym kontekście film Falka jest rzeczywiście inny. – Falk to sprawdzony twórca, inne pokolenie. Młodsi nie są tak chętni, by brać się za bary z dotykalną rzeczywistością, raczej unikają bezpośredniej konfrontacji. Jak pan myśli, dlaczego tak jest? – Myślę, że nasze kino przeżywa coś na kształt zamętu. Ale jak oglądałem różne filmy podczas ostatniego festiwalu w Gdyni, miałem wrażenie, że coś drgnęło, że reżyserzy szukają bardzo różnych dróg, by dotknąć współczesnej rzeczywistości, i czasem im się udaje. Na przykład w „Jestem” Doroty Kędzierzawskiej, poetyckiej opowieści o życiu chłopca, który musi być samodzielny, w podobnym krajobrazie, ale zupełnie innej stylistyce niż realistyczny „Komornik”, odnalazłem echa czegoś prawdziwego i współczesnego. Sądzę jednak, że wszelkie postulaty skierowane do kina zwykle nie sięgają celu. Bo najczęściej film współczesny to kryminał, gdzie są wyłącznie bandyci, i ta opisywana rzeczywistość nam się kurczy, wypacza. – Jak więc uniknąć takiej pułapki? – Zawsze trzeba pamiętać, że film jest kreacją i nie powinien kończyć się na diagnozie. W Gdyni rozmawiałem z młodymi reżyserami na temat zakończenia „Komornika”. Grany przeze mnie bohater się zmienia, znajduje w sobie coś dobrego. Tymczasem moi rozmówcy mówili, że to jest nieprawdziwe, że egzekutor długów Lucek powinien pozostać zły, ulec pokusie wygodnego życia za cenę wolności. – Falk mówi, że w ten sposób chciał zostawić kroplę nadziei w tej brutalnej rzeczywistości. – Zapewne. Ale myślę, że przede wszystkim chciał wyjść poza opowieść o sytuacji i powiedzieć coś więcej o człowieku. Pokazał, że nasze postrzeganie świata, które każe nam mówić: żyjmy praktycznie, nie myślmy o niebieskich migdałach, jest być może błędne; że może lepiej szukać w człowieku dobra, a nie zła. – Reakcja pańskich rozmówców, że „Komornik” nie kończy się tak, jak oni by tego chcieli, jest symptomatyczna: w naszych zbrutalizowanych czasach łatwiej o pesymizm i brak nadziei. – Nie wiem, czy to jest powszechne. Bardzo jestem ciekaw, co powiedzą o tym normalni widzowie, którzy obejrzą „Komornika” w kinach. Ja jednak rozmawiałem z twórcami, którzy zaprogramowali się właśnie na taki pozornie prawdziwy odbiór rzeczywistości. Też doświadczyłem kiedyś tego samego, gdy po raz pierwszy oglądałem „Popiół i diament” Andrzeja Wajdy. Myślałem sobie: kurczę, co ten Maciek Chełmicki tak się stawia, przecież skończyła się wojna, jakoś by sobie poradził i ustawił w życiu. Po jakimś czasie zrozumiałem, że w takiej świadomie buntowniczej postawie, niezgadzającej się na dewaluację pewnych idei w świecie i w sobie, jest jakaś wartość. Może gdyby „Komornik” zakończył się – jak mówili moi rozmówcy – „prawdziwie”, toby zniknął w jakiejś czeluści. – Trudno jest zagrać skurwysyna? – Bardzo łatwo. – Tak? Bo nieraz słyszałem od aktorów, że to piekielnie trudne. A pan chyba lubi role nieciekawych typów albo przerażających postaci, że wspomnę tylko Gerarda z „Długu” czy Dionizosa w „Bachantkach” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego w warszawskich Rozmaitościach. – Dionizos był chyba najstraszniejszą ze wszystkich postaci, jakie grałem. Ale naprawdę myślę, że tego typu role to takie same zadania aktorskie jak każde inne. Nie ma w nich nic szczególnego. – Czyli to nie jest jakaś szczególna

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 41/2005

Kategorie: Kultura