Im radykalniejsze będą posunięcia „uelastyczniające” rynek pracy, tym większe będzie bezrobocie Wraz ze wzrostem bezrobocia nasila się w Polsce wiara w uzdrowicielską moc obniżania kosztów pracy – oraz tzw. uelastyczniania rynku pracy. Świadectwem tego jest nie tylko potok profesorskich tekstów, wywiadów z ekspertami i lamentów lobbystów biznesu, który zalewa łamy gazet. Również zamierzenia rządowe (w tym zwłaszcza „uelastycznienie” rynku pracy i odsunięcie na czas nieokreślony oskładkowania umów śmieciowych) wywodzą się z owej wiary. W naszej konkretnej sytuacji wiara ta nie ma racjonalnych podstaw. Jest to czysty zabobon, porównywalny z wiarą w uzdrowicielską moc upuszczania krwi – zalecanego przez stulecia przez najtęższe (a jakże!) autorytety. W obecnej sytuacji im radykalniejsze będą posunięcia „uelastyczniające” rynek pracy, tym większe będzie bezrobocie. Nie ulega wątpliwości, że czasami może występować rzeczywista potrzeba złagodzenia takich lub innych ograniczeń nakładanych przez prawo na pracodawców. Bywa też, że koszty pracy – a zwłaszcza same płace – są w ogóle za wysokie. Z sytuacjami takimi ma się do czynienia szczególnie przy tzw. przegrzanej koniunkturze. Przegrzanie cechuje się silnym wzrostem popytu, wysokim stopniem wykorzystania potencjału produkcyjnego, niskim bezrobociem oraz „mocnymi” cenami i płacami. Potrzeba wyhamowania wzrostu płac (i ewentualnie innych, pozapłacowych kosztów pracy) pojawia się też wtedy, gdy przez dłuższy czas rosną one szybciej niż wydajność pracy. Bezrobocie i deflacja Sytuacja obecna jest diametralnie odmienna. Wydajność pracy w przemyśle rośnie od wielu już lat znacznie szybciej niż koszty pracy. Jednostkowe koszty pracy (koszty pracy na jednostkę produkcji) maleją. Pod tym względem Polska jest w czołówce krajów nierozpieszczających pracowników (oraz w czołówce krajów rozpieszczających pracodawców). Rzecz jasna, nie ma żadnych objawów przegrzania koniunktury. Można raczej mówić o jej zmrożeniu. Tego, że gospodarka jest u progu recesji, dowodzi nie tylko tempo narastania bezrobocia, ale także obserwowany od ponad roku spadek cen w przemyśle przetwórczym i budownictwie – a więc tzw. deflacja. Charakter rzeczywistych obecnych ograniczeń działalności firm ilustrują dane najnowszego (I kwartał 2013 r.) badania koniunktury (raport dostępny jest na stronie internetowej NBP). Z raportu dowiadujemy się, że „Wskaźnik bariery popytu [15,7%] znajduje się zarówno powyżej wartości obserwowanej przed rokiem (ok. 12%), jak i powyżej średniej długookresowej (ok. 14%). Od dwóch lat bariera popytu pozostaje najpoważniejszą barierą rozwoju przedsiębiorstw” (s. 8); dalej, że „Prognozy zatrudnienia na II kw. 2013 r. pogorszyły się w relacji do poprzedniego kwartału oraz analogicznego okresu poprzedniego roku. Zwiększyła się przewaga firm redukujących zatrudnienie nad firmami zwiększającymi liczbę pracowników” (s. 12) oraz że „Nadal utrzymuje się zdecydowana przewaga przedsiębiorstw, w których wydajność pracy rośnie szybciej niż wynagrodzenia” (s. 16). „Relacja pomiędzy wzrostem wynagrodzeń i wzrostem wydajności pracy w I kw. 2013 r. wprawdzie się pogorszyła, ale nadal zdecydowanie więcej przedsiębiorstw deklaruje szybciej rosnącą wydajność niż płace” (s. 15). Jest jasne, że z punktu widzenia każdej konkretnej firmy lepiej zawsze płacić jak najmniej pracownikom – niezależnie od tego, jak kształtuje się popyt na własne produkty i po jakich cenach są one ostatecznie zbywane. Jednak to, co jest korzystne dla firmy pana Malinowskiego, jest niekorzystne dla wielu innych firm – w istocie dla wszystkich innych. Pracownicy, którym pan Malinowski obetnie płace, z konieczności zredukują swoje wydatki. Zysk Malinowskiego będzie stratą pozostałych firm: zmniejszy się ich sprzedaż, osłabną ich ceny. Jeśli i te przedsiębiorstwa zareagują racjonalnie, redukując płace swoich pracowników, straty poniesie z kolei także firma Malinowskiego. Tak oto, w największym skrócie, uruchamia się tzw. spirala deflacyjna. Funkcjonuje ona według prostego schematu przyczynowo-skutkowego: Spadek popytu redukcja płac/zatrudnienia spadek popytu redukcja płac/zatrudnienia. Z czasem spadek popytu i płac (a więc i kosztów) może się przekształcić w deflację, tj. doprowadzić do ogólnego spadku cen, po których firmy będą w stanie zbywać swoje produkty. Niespłacalne długi Pościg za zyskami polegający na ograniczaniu płac rujnuje nie tylko świat pracy, ale – przy słabnącym popycie – także ostatecznie samych pracodawców. Inną paskudną właściwością spirali deflacyjnej jest
Tagi:
Leon Podkaminer