Holenderski trener Leo Beenhakker ma proste zadanie: po raz pierwszy awans Polski do finałów mistrzostw Europy I stało się, na ławce selekcjonera piłkarskiej reprezentacji Polski zasiadł obcokrajowiec, latający Holender, który w swej ponadtrzydziestoletniej karierze trenerskiej prowadził już Feyenoord, Ajax, Real, Holandię, Arabię Saudyjską, Trynidad i Tobago. Nie zawsze z dobrymi rezultatami. Leo Beenhakker nie zakwalifikował się do finałów mundialu w 1986 r. z Holandią, a w 1990 r., gdy jego poprzednik wprowadził reprezentację do finałów, odpadł już w jednej ósmej rozgrywek. Ale awansował do mistrzostw świata po raz pierwszy w dziejach Trynidadu (stając się tam bohaterem). W Niemczech debiutant, jako jedyny z 32 zespołów, nie strzelił żadnej bramki – zremisował jednak ze Szwecją, co jest wynikiem, który my byśmy chcieli osiągnąć. Fachowości nikt mu nigdy nie mógł odmówić. Nie wiadomo wszakże, czy to wystarczy, bo jak mawiał Kazimierz Górski, nie dość, by trener był dobry, musi także mieć wyniki; Anglicy zaś, nacja morska tak jak Holendrzy, bardziej niż kwalifikacjami swoich kapitanów interesowali się tym, czy mają oni szczęście. Z reguły jednak fachowcy rzadziej miewają pecha. Zwłaszcza doświadczeni, którzy wiedzą, że często jedna czy dwie błędne decyzje kadrowe, niewłaściwe ustawienie zespołu, spóźniona reakcja na to, co się dzieje na boisku, mogą ściągnąć klęskę i zniweczyć efekty długotrwałej pracy. Tak jak zdarzyło się to Pawłowi Janasowi. 15 miesięcy nadziei Holender ma wiedzę, ma doświadczenie. Tomasz Rząsa, który grał u niego w Feyenoordzie, mówi, że wielką zaletą „siwego lisa” jest umiejętność dobrego ułożenia zespołu, dopasowania taktyki do stylu gry przeciwnika. Czyli właśnie tego, co stanowi śmietankę kompetencji każdego selekcjonera, bo na przygotowanie kondycyjne piłkarzy trenerzy pierwszej reprezentacji nie mają specjalnego wpływu. Beenhakker uchodzi za trenera preferującego raczej ofensywny styl gry, dlatego też wielu specjalistów oczekuje, że w polskiej reprezentacji do łask wróci ustawienie 4-2-4, zarzucone przed mistrzostwami przez trenera Janasa. Na pewno jednak schematy gry będą zależeć od umiejętności naszych piłkarzy i sposobu gry przeciwnika. Gdy na mistrzostwach świata zawodnik Trynidadu w meczu ze Szwecją dostał czerwoną kartkę, Holender, zamiast murować bramkę, wprowadził napastnika, a nie obrońcę. Wiedział, że w ten sposób skuteczniej ochroni swój zespół przed stratą bramki. Teraz „Don Leo” (przydomek wyniesiony z Realu Madryt) zawitał do polskiego piekła. Ma, nieuwikłany w rodzime układy, wolny od nacisków i zależności, wybrać najlepszych spośród tych piłkarzy, jakich mamy, zgrać i ustawić ich jak najlepiej, i, po raz pierwszy w dziejach polskiej piłki nożnej, awansować do finałów mistrzostw Europy. Jeśli nie wyjdzie, pożegna się z kadrą po 15 miesiącach. Liczymy na to, że obcy mu będzie nepotyzm, że nie zatrudni, jak Paweł Janas, swego syna w sztabie na mistrzostwach świata, czy, jak Apoloniusz Tajner, nie będzie za uszy ciągnął syna do kadry. Praca pod presją Czasu jest mało. 16 sierpnia mecz towarzyski z Danią, zaraz potem już eliminacje: 2 września u siebie z Finlandią, 6 też u siebie z Serbią, potem, w październiku, na wyjeździe z Kazachstanem i u siebie z Portugalią, a na zakończenie roku, w listopadzie, na wyjeździe z Belgią. – Przed Beenhakkerem stoi wielkie wyzwanie, grupa jest bardzo trudna i wyrównana, żeby awansować, punkty musimy zdobywać na wyjazdach. Jestem ciekaw jego decyzji i selekcji, bo przecież nie mamy za wielu dobrych piłkarzy. A to raczej selekcjoner – bardzo dobry – niż klasyczny trener. To dobre wyjście, PZPN jest w trudnej sytuacji, zatrudnienie trenera z zagranicy było pożądanym krokiem. U nas w kraju trenerzy nie mają wystarczającego autorytetu, czemu w jakimś stopniu sami są winni. A to bardzo dobry fachowiec, trener z górnej półki i właśnie autorytet – mówi Lesław Ćmikiewicz, wybitny piłkarz, potem trener. Ćmikiewicz jest w trenerskim gronie jednym z nielicznych zwolenników tej decyzji. Antoni Piechniczek, który po Józefie Kałuży najdłużej trenował polską reprezentację i jako jedyny wprowadził ją dwukrotnie do finałów mistrzostw świata, wolał pozostawienie Janasa, ale rozumie, iż opinia publiczna tego by nie darowała. Nie sądzi jednak, by zagraniczny trener mógł wiele pomóc, skoro większość kadry Janasa na co dzień była przecież trenowana przez zagranicznych szkoleniowców, najlepszymi zaś zawodnikami byli grający w Polsce Bosacki i Jeleń. Piechniczek uważa,
Tagi:
Andrzej Leszyk