Lider Samoobrony miał w III RP godnych nauczycieli, którzy pokazali mu, że poniżanie przeciwnika to droga skuteczna i raczej bezpieczna Słuchając słów oburzenia wobec zachowania Andrzeja Leppera, można odnieść wrażenie, że polscy politycy i dziennikarze to osoby o wielkiej delikatności i wrażliwości, nade wszystko przywiązujący wagę do manier. Czyżby? Lepper nie spadł z nieba, krąży po polskiej scenie politycznej (częściej na jej obrzeżach) od 10 lat. To jej główni aktorzy ukształtowali go i nauczyli, jak postępować. Leppera stworzyła III Rzeczpospolita. Jak teraz sobie z nim poradzi? Dał nam przykład… Andrzej Lepper miał w III RP godnych nauczycieli, którzy pokazali mu, że poniżanie przeciwnika to droga skuteczna i raczej bezpieczna. Pierwszym brutalnym politykiem był Lech Wałęsa. „Stłucz pan termometr, nie będziesz miał gorączki”, beształ sędziwego Jerzego Turowicza, redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Potem poczynał sobie jeszcze odważniej. Wałęsa, „falandyzując” prawo, walczył z Sejmem, publicznie beształ premiera Pawlaka i wulgarnie atakował byłego szefa swojej kancelarii, Jarosława Kaczyńskiego, sugerując, że ma skłonności homoseksualne. Potem – już po przegranych wyborach – patronował akcji wykańczania premiera Oleksego, kiedy szef MSW, Andrzej Milczanowski, publicznie w Sejmie, nie mając ku temu – jak się później okazało – podstaw, oskarżał go o szpiegostwo na rzecz Rosji. Morał ze sprawy Oleksego był prosty: Milczanowskiemu nic się nie stało, a oficerowie uczestniczący w rozróbie dostali awanse. Była nagroda, nie było kary, wnioski nasuwały się same. Atakowani przez Wałęsę bracia Kaczyńscy nie pozostawali dłużni. To z ust Lecha – gdy był ministrem sprawiedliwości – mogliśmy usłyszeć, że Kancelaria Prezydenta Wałęsy była środowiskiem przestępczym. I że w ogóle, cały kraj ma się jak najgorzej. „Zna pan przypadki korupcji wśród sędziów oprócz spraw, które stały się już publicznie znane”, pytała Lecha Kaczyńskiego w lipcu br. dziennikarka „Rzeczpospolitej. I w odpowiedzi słyszała: „Oczywiście, że takie przypadki bywają, niejeden sąd ma swojego sędziego-łapę”. Zaś o ludziach dawnej opozycji lider Prawa i Sprawiedliwości mówił: „Byli, ze względu na dawne słabości, łatwym celem manipulacji. Niektórzy byli agentami, tajnymi współpracownikami”. Innym solidarnościowym politykiem, który do zwyczaju politycznego III RP zaszczepił sztukę pomawiania i insynuacji, był Antoni Macierewicz, prokurując nam noc teczek. Pomówieni, np. Wiesław Chrzanowski, całe lata musieli walczyć w obronie swojej godności. Oczywiście, przeprosin od Macierewicza nie doczekali się do dziś. Przeprosin nie doczekali się też byli członkowie PZPR od Leszka Moczulskiego za słowa: „Płatni Zdrajcy Pachołki Moskwy”, a twórcy konstytucji od Mariana Krzaklewskiego za określenie „Targowica”. Pornogrubasy, pajacyki, dzieci sowieckich oficerów – lista epitetów, którymi solidarnościowi politycy traktowali przeciwników, zadziwia pomysłowością i długością. Obok słów przechodzono w III RP do czynów. Marek Kempski jeszcze jako szef śląskiej „Solidarności” przywoził górników pod Kancelarię Premiera, gdzie rzucali mutrami, puszkami z czerwoną farbą i krzyczeli: „Raz sierpem, raz młotem, czerwoną hołotę!”. Nadpalili też siedzibę SLD na ul. Rozbrat. Potem Kempski został wojewodą śląskim i przez wiele miesięcy przedstawiany był przez prawicowych dziennikarzy jako silny człowiek prawicy na stanowisko ministra spraw wewnętrznych. Innym politykiem, który miał kilka lat temu znakomitą prasę (tę prawicową), był Jacek Dębski, osławiony zwycięską wojną z szefem PZPN, Marianem Dziurowiczem. Te wszystkie napaści – werbalne i fizyczne – stały się normalnym elementem życia politycznego państwa. „Elyty” solidarnościowe dokładały sobie i przeciwnikom. Chyba nie było miesiąca bez kolejnego soczystego określenia idącego w świat. A naród słuchał. Nie trzeba wielkiej fantazji, by wyobrazić sobie, że gdy najpoważniejsi solidarnościowi mężowie stanu – prezydent, minister spraw wewnętrznych oraz minister sprawiedliwości – uprawiali ten rodzaj polityki, Andrzej Lepper, znakomity uczeń, siedział przed telewizorem i chłonął ich słowa. Łatwo również wyobrazić sobie, że gdy już dopchał się do Sejmu i stał gwiazdą, postanowił zadziałać tak, jak czynili to w trudnych chwilach wielcy politycy solidarnościowi – zaatakować po oczach. I tak uczynił. Zrobił gest: „Chłopaki, jestem z wami, jestem taki jak wy, też jestem politykiem”. Wcale nie byłoby dziwne, gdyby do dziś Lepper
Tagi:
Robert Walenciak