Wiara, że elity zawsze wiedzą lepiej, to szczególnie niebezpieczny przesąd Niedawne badania pluralizmu i postaw dziennikarzy przeprowadzone przez Pew Research Center przynoszą uderzający wniosek: właśnie wśród dziennikarzy przekonanie, że obowiązkiem mediów jest uczciwie i po równo przedstawiać różne strony sporów i problemów, jest rzadsze niż w całym społeczeństwie. Trzy czwarte badanych w USA mówi, że ich zdaniem media „powinny dążyć do równego przedstawienia wszystkich stron sporu”. Wśród dziennikarzy przekonanie to podziela połowa respondentów, a najrzadziej z takim rozumieniem wizji dziennikarstwa zgadzają się osoby związane z tytułami lewicowymi, najmłodsze i pracujące online. Gdy podzieliłem się wynikami tego badania na Twitterze, odpowiedzią były liczne głosy krytyki. Albo odwrotnie – liczne głosy równie mocno przekonane, że zadaniem dziennikarstwa NIE JEST (podkreślenie moje) przedstawianie spraw jak najszerzej, z różnych pespektyw i z dopuszczeniem każdej strony sporu. Właściwie wszystkie te krytyczne wypowiedzi pochodziły z kont sympatyków i sympatyczek lewicy, nierzadko bardzo młodych – co potwierdzało zarówno intuicję, jak i demograficzną prawidłowość pokazaną przez badania Pew Research Center. Polemika ta była na tyle żywiołowa, że warto ją pociągnąć. Bo wolność słowa i pluralizm stały się – jak widać – głęboko kontrowersyjne, choć jeszcze niedawno wydawać się mogło, że to tematy z demokratycznego elementarza: nudne, ograne i mało ożywcze. Zdaniem moich polemistów pluralizm debaty i dopuszczanie do głosu wszystkich stron sporu są równoznaczne z organizowaniem debaty o Zagładzie z udziałem Żyda i nazisty albo dyskusji o skuteczności szczepień pomiędzy wirusologiem i kosmetyczką, która naoglądała się za dużo YouTube’a. Pisali, że omawianie przez dziennikarzy po równo wszystkich stron zagadnienia i sporu równać się musi promocji szurii – czyli internetowego oszołomstwa i spiskowego folkloru. Dodawali, że dziennikarze mają informacje weryfikować i udzielać głosu poglądom spójnym, opartym na wiedzy, empirycznie zbadanym – a nie „wszystkim po równo”. Strach przed pluralizmem Zacznę od tego, w czym argumenty te nie są pozbawione słuszności. Fakt, definicja dziennikarstwa, jaką zakładało pytanie, jest nadmiernie szeroka i otwarta na interpretacje. Co znaczą wszystkie strony sporu i czym jest równe ich opisywanie? To słuszna krytyka – lepiej przyznać, że dziennikarze i media powinni się zajmować sprawami jak najuczciwiej i proporcjonalnie do ich społecznego znaczenia i reprezentacji. Słowem, nie możemy ignorować tego, że istnieje w każdym społeczeństwie ok. 30% osób bardziej niż reszta podatnych na teorie spiskowe. Nie możemy również – przynajmniej ja tak uważam – zrezygnować z omawiania i tłumaczenia zjawisk marginesowych, groźnych lub zwyczajnie niesmacznych czy obcych naszej wrażliwości. Ale może nie ma sensu traktować każdej sprawy „po równo”, bo jest to zwyczajnie niemożliwe. Moi polemiści pisali też, że istnieje pewien szczególny rodzaj pseudodziennikarstwa, który karmi się kontrowersją i wyspecjalizował się właśnie w głupich ustawkach i promocji skrajności. Zgoda. Już jednak to, że moi polemiści za figurę wyobrażonego „innego” od razu podstawili nazistę, antynaukowego oszołoma albo zbrodniarza, więcej mówi o nich samych niż o tym, jak wygląda pluralistyczne społeczeństwo. Bo pluralistyczne społeczeństwo z definicji nie dzieli się na wykształconych mieszczan o liberalno-lewicowych poglądach oraz całą resztę nazistów i płaskoziemców. Założenie, że debata, która po równo traktuje różne strony sporu, jest z automatu zapraszaniem do stołu dyskusyjnego nazistów, pokazuje, jak groźna w oczach niektórych stała się idea pluralizmu. Jak gdyby istniały tylko poglądy „słuszne” – a każdy za takie uważa swoje opinie – i rasistowski ściek. Jakby samo dopuszczenie do siebie myśli o konfrontacji z obcym poglądem było flirtem z ideologiami najbardziej zbrodniczymi ze zbrodniczych, a uwzględnienie różnych stanowisk równało się zgodzie na ich symetrię i przyznaniu każdemu z nich racji. To jednak katalog lęków i współczesnych neuroz, a nie argumentów. Warto rozmawiać Pewnie część moich rozmówców byłaby zaskoczona, dowiedziawszy się, że James Baldwin – wielki pisarz i polemista, czarny i gej w rasistowskiej Ameryce lat 60. – rozmawiał publicznie przed kamerami z ludźmi, którzy chcieli odebrać mu resztkę praw i godności. Monologi Baldwina z tych telewizyjnych debat do dziś należą do najbardziej imponujących tekstów XX-wiecznego humanizmu, antyrasizmu i lewicowej publicystyki. Baldwin wierzył – w co, jak sądzę, nie wierzy część współczesnej lewicy – że jego poglądy i postawa, erudycja i człowieczeństwo obronią się
Tagi:
Amazon, amerykańscy oligarchowie, amerykańska polityka, antyszczepionkowcy, apartheid, biznes, czarni w USA, debata publiczna, demokracja, Donald Trump, dziennikarze, Elon Musk, Facebook, geopolityka, gospodarka, historia lewicy, internet, James Baldwin, Jeff Bezos, Joe Biden, kapitalizm, Karol Modzelewski, klasy społeczne, komunikacja społeczna, korporacje, Lewica, lewica demokratyczna, lewica radykalna, liberałowie, Margaret Thatcher, Mark Zuckerberg, multimiliarderzy, neoliberalizm, nierówności społeczne, Nowa Lewica, obyczaje, oligarchia, Partia Demokratyczna, Partia Republikańskia, Pew Research Center, podziały klasowe, polityka tożsamości, polska polityka, poprawność polityczna, populizm, prasa, prawa człowieka, prawa obywatelskie, prawa osób LGBT, prawicowy populizm, prekariat, rasizm, Ronald Reagan, skrajna prawica, socjalizm, społeczeństwo, stara lewica, Tesla, transformacja ustrojowa, Twitter, USA, walka klas, wojny kulturowe, wolność prasy, wolność słowa, YouTube