Punkty za pochodzenie Na początku lat 70. rozpocząłem studia na Politechnice Wrocławskiej. Jestem beneficjentem tych dodatkowych punktów. Jednak nie one spowodowały, że dostałem się na studia. Trzeba było wcześniej skończyć dobrą szkołę średnią. W moim przypadku technikum mechaniczne. Potem zdać egzamin wstępny na uczelnię i nie było łatwo. Każdy egzamin dawał kolejne punkty do przyjęcia na studia. Teraz mawia się „wymarzone”, a dla mnie były wtedy wielkim osiągnięciem i krokiem w stronę wyższego poziomu życia. Punkty za pochodzenie odczułem jako dodatkowy zasób, wówczas trochę pomagały. Podczas studiów nie dano mi jednak nigdy odczuć, że studiuję dzięki punktom. Potem liczyły się tylko wyniki egzaminów. Późniejsze osiągnięcia zawodowe, niezbyt może wielkie, ale były. Dzień po dniu, tak do emerytury. Myślę, że ja i mnie podobni byliśmy sporą podporą rozwoju naszej ojczyzny – tej, która poddawana była różnym przemianom, od tzw. komuny do tzw. wolności. A jednak się rozwijała i rozwija. Trochę mnie rozbawiło zdanie jednego z obecnych polityków, absolwenta (?) wiadomej uczelni, po ujawnieniu informacji o sprzedawaniu dyplomów: „Teraz mój dyplom jest nic niewart!”. Przecież nie papier decyduje o przydatności zawodowej człowieka. Tadeusz Żyła Po raz pierwszy w Polsce wprowadzono realną szansę na awans społeczny, przez stulecia blokowany przez szlachtę, kler czy później kapitalistów. Wiele osób, które teraz publicznie plują na Polskę Ludową, z niej skorzystało. Dziś też są przyznawane punkty, lecz nie za pochodzenie, ale za grubość portfela. Michał Czarnowski Kiedy patrzy się na historię Polski i w niej układ chłopi-szlachta, widać, jak bardzo polskie społeczeństwo powinno być wdzięczne PRL. Michał Łuksa Dokładnie to punkty za pochodzenie wprowadzono nie „w połowie lat 60.”, ale w roku 1969 – w reakcji na wydarzenia marca 1968 r. Włodzimierz Zielicz Robił, co chciał W kwestii przywracania państwa prawa – przywracać można jedynie to, co istniało, coś, co zostało zdemontowane. Nie można natomiast przywrócić czegoś, co nie istniało. W Polsce nie było i nie ma żadnego państwa prawa, za to wciąż świetnie (wręcz coraz lepiej) ma się państwo prawników. Gdyby ktokolwiek z publicystów wsłuchał się w głosy społeczeństwa, dowiedziałby się, że głównym problemem w sądach jest nie przewlekłość postępowań, ale niska jakość orzecznictwa. Szczególnie w sądach najniższej instancji bywa ona żenująca. Nie bez powodu Kaczyński wygrał wybory m.in. na hasłach zmian w wymiarze sprawiedliwości. Na miejsce „nadzwyczajnej kasty” przyszli spolegliwi wobec PiS „neosędziowie” i „neoprokuratorzy”. Po październikowych wyborach karta się odwróciła i na ich miejsce powrócić ma „nadzwyczajna kasta”. Tylko czy na pewno wyborcom chodziło o to, żeby „było tak, jak było”? Jeśli obecna koalicja rządowa tak myśli, to może już pakować walizki. Tylko nie krzyczcie później, że niewdzięczne społeczeństwo znów wybrało jakąś dyktaturę. Robert Kisiel Share this:FacebookXTwitterTelegramWhatsAppEmailPrint