20 lipca 1944 r. pułkownik Claus Schenk Graf von Stauffenberg dokonał nieudanego zamachu na Hitlera, co przypłacił życiem własnym i większości swojej rodziny. Wszedł w ten sposób do panteonu bojowników antyfaszystowskich i bohaterów II wojny światowej. Czy na pewno słusznie? Wywodził się ze szlacheckiej, katolickiej rodziny szwabskiej, sięgającej tradycją, podług rodzinnych dokumentów, do XIII w. Mieli być wtedy Stauffenbergowie przez parę pokoleń majordomusami na dworze hrabiów von Zollern – jednego z najmożniejszych rodów środkowej Frankonii. W 1698 r. cesarz Leopold I nadaje antenatowi Clausa Schenka godność barona. W 1874 r. pradziadek zostaje hrabią. To już arystokracja pełną gębą. Nic dziwnego, że ojciec zostaje szambelanem, a potem (1900 r.) wielkim koniuszym na dworze Wilhelma II. Nie są to rzeczy bez znaczenia. Wylęgarnią nazizmu w latach 20. i 30. XX w. była warstwa mieszczańsko-urzędnicza, po części też robotnicza, głównie w Bawarii, Hesji i Turyngii. Siły, na których oparł się Hitler, idąc po władzę, były arystokracji niemieckiej głęboko obrzydliwe. Stopniowe i nie do końca szczere przejście junkrów pruskich i błękitnokrwistych z zachodnich Niemiec na stronę Hitlera zaczęło się mozolnie dopiero po „nocy długich noży” (30 czerwca 1934 r.) i wtedy nie obyło się bez utarczek i konfliktów. Na tym tle jest Claus von Stauffenberg radosnym prymusem „nowych Niemiec”. Od 1929 r., jako młodziutki podoficer (ma 22 lata), poświęca się ochotniczo szkoleniu bojówek SA. Kiedy w marcu 1932 r., w ostatnim porywie walki o demokrację, Republika Weimarska chce zdelegalizować SA i SS, Stauffenberg jest na czele protestujących. „Czy oznacza to akceptację nazizmu? – zapytuje jeden z jego hagiografów Jean-Louis Thiériot („Stauffenberg”, Paris 2009) i oczywiście zaprzecza. – Trzeba rozpatrywać jego sprzeciw wyłącznie w kategoriach wojskowych. (…) Widział on w SA tylko niezbędne dla armii siły rezerwowe”. Doprawdy niewiele widział. Sprawa kończy się jednak, zanim się zaczęła. Nowy szef Reichswehry i minister spraw zagranicznych (za chwilę kanclerz) gen. Kurt von Schleicher unieważnia zakazy. „Będę mógł dalej uczyć walki moich rezerwistów”, pisze zachwycony Stauffenberg do kpt. Franza Diehla. Piękna scena opisana przez wszystkich biografów Stauffenberga (acz z różnymi komentarzami). Oto 30 stycznia 1933 r. Hitler dochodzi do władzy. W całych Niemczech, w tym także w Bambergu, gdzie nasz bohater mieszka, odbywają się triumfalne pochody. Sztandary ze swastykami, wyrzucane w górę ramiona, antysemickie okrzyki, tupot nóg. Stauffenberg zaproszony jest jako gość honorowy na ekskluzywne przyjęcie. Mijają godziny, atrakcji salonu nie ma. Pojawia się dopiero koło północy, szczęśliwy i promieniujący. „W taki wspaniały dzień – oświadcza – uczciwi obywatele nie zrozumieliby, że niemiecki oficer nie idzie na ich czele”. Niestety, tej anegdocie nie da się zaprzeczyć. Poświadcza ją kilkanaście relacji. Był Stauffenberg upojony wizją wielkiej Rzeszy. Podczas kampanii wrześniowej 1939 r. w Polsce odnotowuje: „Ludność tutejsza jest niebywałą populacją – pełno Żydów i mieszańców. Naród, którym rządzić można tylko za pomocą knuta. Ale tysiące jeńców mogą się przydać naszemu rolnictwu. Odpowiednio wykorzystani w Niemczech mogą okazać się użyteczni. (…) Najważniejsze jest jednak, żebyśmy podjęli dobrze zaplanowaną kolonizację” (Thiériot, op.cit.). Interesująca jest tutaj wzmianka o Żydach. Czy był Stauffenberg antysemitą? 12 czerwca 1933 r. pisze w liście do Bertholda: „Pozbędziemy się teraz, przynajmniej w Rzeszy, zarazy żydowsko-bolszewickiej”. Czy jest później świadomy zbrodniczej eksterminacji Żydów? Nie można tu niczego przesądzić. Jak zwykle, co tak dobrze poznaliśmy w czasach powojennych, wchodzi w grę subtelna dialektyka między „wiedzieć”, „nie wiedzieć”, „nie do końca wiedzieć” albo po prostu „nie chcieć wiedzieć”. Z monografii Petera Hoffmanna („Claus Schenk Graf von Stauffenberg”, München 1992) wynika jasno, że miał Stauffenberg liczne kontakty z dowódcami Sonderkommando SS i SD. Ale oczywiście można założyć, że przy piwie i na wesołych przepustkach nikt z nich nie puścił pary z gęby. Cywilizowane prawo opiera się na domniemaniu niewinności podejrzanego. Założyć więc należy, że Stauffenberg niczego o Holokauście i innych zbrodniach nazistowskich nie wiedział i niczego nie zauważył. W każdym razie nie względy moralne (nie ma żadnych przesłanek, by budować taką teorię) kazały mu wziąć udział w antyhitlerowskiej konspiracji.
Tagi:
Ludwik Stomma