Sroka w koronie

Sroka w koronie

Najważniejszym zadaniem Polaka na uchodźstwie jest, jak wiadomo, tęsknienie za ojczyzną: bocianami na ugorze (Słowacki), pagórkami leśnymi i łąkami zielonymi (Mickiewicz), dopuszczalne są jednak i inne ingredienta. Nostalgia ta, która winna go nie opuszczać ani przez moment, wpływa – jak każdy stan depresyjny – negatywnie na wydajność pracy, społeczne się organizowanie czy solidarność z podobnymi sobie (każdy płacze w swoim kącie). Dlatego też, w przeciwieństwie do np. Włochów, Ukraińców, Węgrów, Rosjan, nigdy i nigdzie nie utworzyła emigracja polska lobby o sile nacisku proporcjonalnej do swojej liczebności i potencjalnych możliwości. Przez lata zwalczałem w sobie tę traumę. Wraz z posuwaniem się w wieku słabną jednak nie tylko członki ciała, ale i władze umysłowe. Już, już zdecydowany byłem sprzedać dom i za uzyskane pieniądze kupić na licytacji splamioną krwią patriotyczną koszulę powstańca styczniowego tudzież armatę spod Stoczka. Basia? Dzieci? A cóż to może mieć za znaczenie, skoro: Trzy ataki wytrzymali, Jak lwy mężnie stali – Grenadyerzy nasi dzielni Pod ogniem Moskali. Już miałem iść do notariusza, kiedy niespodziewanie powstrzymały mnie ptaki. Pokazały, że ojczyznę można mieć tuż za oknem. Jej obraz jakże bliski i pamiętny, ileż przywodzący wspomnień, jakże najserdeczniej aktualny. I nie były to żadne „ptaki niebieskie” z Biblii rodem. Ani orły białe, ani kormorany Szczepanika, ani skowronki Skaldów, ani żurawie przysiadające na Zygmuntowskiej kolumnie w Warszawie, ani sokoły omijające góry, lasy, doły… Po prostu najzwyczajniejsze sroki. Sroka. Pica pica. Tutaj od razu stawiam odpór prymitywnym skojarzeniom. Owszem, po polsku pica (vide Doroszewski „Słownik języka polskiego” t. VI, s. 300) to „wulgarnie srom”, ale nic takiego Linneuszowi, który łacińską nazwę nadał, ani mnie tym bardziej, do głowy by nie przyszło. Sroki zagnieździły się na wierzbie w moim ogródku. Gniazdo zbudowały niechlujne, jak to jest w sroczym zwyczaju (przykro byłoby im powiedzieć, co umieją zrobić remizy czy nawet banalne kosy), ale z tupetem i głębokim przekonaniem, że malutki remiz, choćby artysta, im nie podskoczy. Wierzbę zaanektowały. Wara od niej cudzoziemcom. Niech siądzie na najdalszej od gniazda gałązce drozd, a już rozlega się piekło i następuje natychmiastowy atak. W tej wierzbowyzwoleńczej walce odnajdują gatunkowe więzi, potrafią ruszyć na drozda i we dwie, i w trzy. Ogólnie rzecz biorąc, nie znoszą sroki obcych. Zrobią wszystko, żeby ich przepędzić. Nie oznacza to bynajmniej tolerancji ani lojalności dla swoich. Gniazdo srocze ma coś na kształt pokrywki z chrustu, chroniącej przed deszczem i gradem, ale jednocześnie ograniczającej przestrzeń mieszkalną, po odchowaniu piskląt niewystarczającą już dla wszystkich. Każda ulewa powoduje więc brutalne przepychanki. Silniejsze kryją się w pieleszach, słabsze siedzą na konarach i rozpaczliwie mokną. Sroki lubią sobie powrzeszczeć. Bywa to nieco uciążliwe, szczególnie nad ranem. Takim ornitologiem to już nie jestem, żeby wiedzieć, co światu głoszą. Można jednak zauważyć znamienną prawidłowość. Kiedy dwie wrzeszczą, dwie inne przyglądają się im w dramatycznym milczeniu. I odwrotnie. Z natury są dosyć leniwe. Jak pisze Jan Sokołowski („Ptaki ziem polskich” t. I, s. 58, Warszawa 1958): „lubią one wałęsać się od jednej grupy drzew do drugiej, a niezbyt chętnie przelatują większe przestrzenie”. Kiedy natomiast poczują zdobycz, „świetnie przeciskają się przez największy gąszcz”. Lubią błyskotki. „Dają się nieraz we znaki porywaniem lub przechowywaniem różnych błyszczących przedmiotów”. Dotąd klechda ludowa ma rację. Myli się jednak, sądząc, że odnoszą je do gniazd, gdzie mogłyby się na nie napatrzeć inne sroki. Przeciwnie, zagrzebują je w ziemi, starannie maskując liśćmi i gałązkami. Tak sprytnie, że przeważnie same ich potem nie odnajdują. Mała strata, krótki żal: my nie mamy, ale inne też na tym nie skorzystają. Pisze jeszcze Sokołowski: „Młodą srokę można łatwo wychować, karmiąc bułką z mlekiem i drobno pociętym chudym mięsem. O ile jednak chcemy utrzymać ją dłużej, (…) musimy żywić ją lepiej”. Wtedy „przywiązuje się i sama uczy się powtarzania wyrazów i gwizdania melodii, które słyszy wokoło. Równie dobrze potrafi naśladować gdakanie kur czy też tony nieprzyjemne dla ucha, jak skrzypienie drzwi lub cmokanie”. Podkreślmy: zanuci odpowiednią melodię, ale tylko żywiona lepiej. Za odpowiednią cenę. Patrzę

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2014, 22/2014

Kategorie: Felietony, Ludwik Stomma