Pracuje jako artysta, ale jednocześnie umie zasadzić drzewo, wymurować piec, oheblować deskę Z ogrodu przynosi garść gruszek i różę. Najprawdziwszą, wiejską, pospolicie różową. Stawia ją w białym dzbanku pośrodku kuchennego stołu. Czarny kot zwinięty w kłębek, co przysnął tuż obok, unosi na chwilę łepek, rozglądając się sennie, drugi – szarobury – przeciąga się leniwie pod oknem. Pies Tasman, pospolity kundel o sierści twardej, szczeciniastej, plącze się między nogami gospodarza. Cicho skrzypią pociemniałe od starości podłogi, wtórują im ławy – wygodne, solidnie toczone. Drewnem oddychają niskie powały, szafy, komody i stołki. W pokoju gościnnym, którego okna wychodzą na północną stronę, woń ta miesza się z chłodem. I chociaż na zewnątrz duchota niemiłosierna, tutaj nie czuje się jej wcale. – Pachnie jak w starej zakrystii – żartuje Andrzej Strumiłło, przysiadając na brzeżku kanapy pod orientalnym kobiercem. Z pożółkłych fotografii, rozwieszonych tuż obok zabytkowej sekretery, spoglądają na niego twarze przodków, młody Piłsudski uśmiecha się lekko. Niegdyś majątek dziada Strumiłły od strony matki stykał się z Zułowem. Są więc niemalże jak chłopcy z sąsiedztwa. Dom-dzieło życia Mówi o sobie, iż ma trzy stopy. Jedną stoi w Polsce, drugą na Litwie, a trzecią na Białorusi. Urodzony w Wilnie, wychowany na ziemi nowogródzkiej, pochodzi z rodu od wieków zasiedziałego w Wielkim Księstwie Litewskim. Jego przodkowie prawie 400 lat temu wadzili się z Radziwiłłami o pańszczyźnianych chłopów, stawali dzielnie w wojennej potrzebie pod Chocimiem i Wiedniem. Rewolucja, a potem II wojna światowa obróciły w perzynę ten kresowy, szlachecko-ziemiański mikrokosmos. I chociaż jemu z rodzinnego majątku została tylko chustka do nosa w kieszeni, marzył, aby jakoś ten świat odtworzyć, przywołać, wskrzesić. – Bo nie można przecież uciec od własnego losu, od zobowiązań genetycznych, kulturowych i historycznych. To przeznaczenie, które wszędzie z nami wędruje – mówi. Pierwszy dom stworzył w mazurskich Krzyżach. Potem przeniósł się do Niedźwiedziego Rogu nad Śniardwami. Tu powstał prawdziwy dwór, szeroko rozpostarty, pokryty omszałą dachówką. Okolica dzika, z pięcioma mazurskimi gospodarzami osiadłymi tu od wieków, przypominała trochę utraconą Litwę. Lecz pod koniec lat 70. zaczął się turystyczny szturm na Śniardwy. Pięciu Mazurów gdzieś znikło, a na ich ziemi powstało 50 domków wczasowych. Szum samochodów, ryk motorówek, rejwach skomercjalizowanej turystyki zagłuszył naturalną ciszę. Andrzej Strumiłło nie chciał dłużej tam mieszkać. – Chciałem żyć na wsi prawdziwej – wyjaśnia – gdzie ludzie sieją, orzą, pracują, mają do siebie szacunek, a nie patrzą tylko, jak tu wyrwać pieniądze od cepra, który przyjechał z miasta. Wybór padł na Maćkową Rudę. Osadę niedużą, zasiedziałą nad Czarną Hańczą na skraju Puszczy Augustowskiej. Znalazł miejsce przylegające do rzeki, osłonięte potężnymi drzewami, które sto lat temu posadził tu Jakubowski, gospodarz całą gębą, z drobnej podlaskiej szlachty, co przed wojną składał drewniane domy dla sejneńskich Żydów. Jego stary dwór stał się dla Andrzeja Strumiłły jądrem własnego domu. Rozbudował go tylko odrobinę, na ile było to możliwe. – Wielkość mojej zabudowy wyznaczyły te lipy – mówi. – Przytuliłem się do nich po prostu, zmieniając niewiele, tak by został uszanowany duch tego miejsca, by nie zniszczyć jego klimatu. Bo dom nie może być większy niż góra czy drzewo, które stoi obok. Stwarzał go powoli, systematycznie, bez pośpiechu, z namysłem, tak jak stwarza się dzieło życia. Wygładzając każdy kamień, deskę i detal. Między starymi drzewami posadził nowe, ciesząc się bardzo, gdy na wiosnę wypuściły pierwsze gałązki. W północnym rogu ogrodu urządził skalniak, a przed wejściem ułożył kamienny krąg z głazów pieczołowicie zebranych z okolicznych pól. Nawet krzyż stary, spróchniały od deszczów, wsparł drugim, bliźniaczo podobnym. Powoli wpisywał swój los w historię tego miejsca. Ale jeszcze mu było mało. Nie chciał zamknąć się w domu, w sytości czy egoistycznej izolacji, chciał wrastać w tę ziemię, poczuć jej odwieczny rytm i dzielić się nim z innymi. Pewnie dlatego sprowadził konie i założył gospodarstwo. Dziś – jak wszyscy chłopi w Maćkowej Rudzie – wygląda pogody, martwiąc się, iż dziesięć hektarów owsa mu się obsypie.
Tagi:
Helena Leman